Gdybym w Mogadiszu nie szukał ludzi, którzy wierzą, że będzie lepiej, dostałbym tu hopla. Bronię się, jak mogę przed złymi obrazami, paskudnymi słowami, przed historiami jak z opowieści science fiction o doskonałej dystopii, tyle że realnej, rozwalającej społeczne więzi i układy, burzącej mury kamienic zbudowanych jeszcze przez Arabów i Włochów w czasach, gdy stolica Somalii jawiła się bielutką perłą, zgrabnie umoszczoną między czerwoną pustynią a szafirem morza. Przed sprokurowanym przez człowieka końcem cywilizacji. Przed zamglonym, wątpiącym wzrokiem i zrezygnowanym uśmiechem, przed widokiem dzieci w obozach dla uchodźców, przed ich wrzaskiem, bo chore, głodne, albo po prostu biegną za mną, bo przecież wyglądam inaczej, i wołają: „apti, apti”.
Apti to wujek ze strony mamy, czyli wujek najważniejszy, wujek, który odpowiada za mamę i za siostrzeńców. Z natury ma wielką władzę, należy do trójcy świętej mężczyzn w rodzinie – ojciec, mąż i wuj – której wolno decydować, rozkazywać, karać, wydawać wyroki. Apti, jeśli chce, może u fundamentów swojej siły położyć odpowiedzialność. Tyle że tu, w Somali, pragnie tego rzadko, bo sam nie odpowiada za siebie.
Jakim, do kurwy nędzy, jestem wujkiem? Wyjadę stąd lada dzień. Oni zostaną. Może łączy mnie z apti ten rozkoszny stan braku odpowiedzialności? Pali mnie to samo słońce, oddycham tym samym powietrzem, czasami przysiądę z jakimś dzieciakiem na skraju piaszczystej ścieżki, pod wątłym cieniem namiotu. Ale należę (i wrócę) do innego, swojego świata. A jeśli coś mnie zaboli, poszukam takiego miejsca, gdzie ból będzie mniejszy. Nie szkodzi, że w Mogadiszu nie ma mniejszego bólu.
Tak. My wszyscy – od dziennikarzy po pracowników organizacji humanitarnych – szukamy tu światełka nadziei. Jedni w euforii, którą daje tylko beznadzieja, inni gotowi pogodzić się z porażką. Bo to zawsze jest porażka. Wszystkich głodnych się nie nakarmi, smutnych nie utuli, nie o każdym cierpieniu da się napisać.
Wieczorem, kiedy nad Mogadiszu wisi granatowa ciemność, a upiory wędrują po mieście już od kilku godzin, siedzimy przy stołach pod parasolami na dziedzińcu Peace Hotel. Poza murami nie ma dla nas miejsca. Nikt z nas nie wychodzi na zewnątrz bez ochrony, nawet w dzień, bo wie, że nie wróci.
Wiemy też, że to, co teraz czujemy, to żaden „peace”. Ani też „hotel”, bo hotel to nie cieknące z kurka krople wody, zagrzybiały kran i przeciekający kibel. Że jeśli ktoś w Mogadiszu wścieknie się naprawdę, to wywali nam pod bokiem ciężarówkę pełną trotylu, butli z gazem i kanistrów z benzyną. Zresztą bywało i tak. Dlatego opróżniony z ludzi krąg domów wokół Peace Hotel wygląda jak ser szwajcarski – pełen dziur po odłamkach i rdzawych plam w miejscach, gdzie zbyt długo ciekła krew.
Czy nam taki wybuch zaszkodzi? Raczej umiarkowanie. Nie powinien zabić, bo te puste ulice i nadwyrężone ściany, te mury i worki z piaskiem zatrzymają impet eksplozji. Choć może zrobić krzywdę, Pan Bóg odłamki nosi.
Za to poza murami będzie jatka. Bomby poszatkują somalijskich ochroniarzy, żołnierzy z Burundi i z Ugandy, przypadkowych przechodniów oraz te kobiety i dzieciaki, które umyśliły sobie, że wezmą do torby parę cytryn, melona, kwaterkę wody i sprzedadzą, bo na posterunku zawsze chce się pić i jeść, a żołnierze pilnujący takich miejsc muszą mieć pieniądze. Nie myślimy o tym, bo po co? Taki tu mamy koloryt lokalny.
Ale i tak, gdy siedzimy pod parasolami Peace Hotel, cały czas szukamy światełka. Przy soku ze świeżych cytryn i z limonek lub z arbuzów, z ułożonym na białym talerzu, pokrojonym w foremne plastry żółtym, mięsistym mango lub jakimś innym owocem przynoszonym na każde skinienie. Nad makrelą królewską w ostrym curry podaną z somalijskim, płaskim jak naleśnik spieczonym chlebem, nad sypkim jak piach ryżem, ugotowanym z kardamonem i z rodzynkami, nad szpinakiem odpowiednio doprawionym czosnkiem, z dodatkiem słodkiego soczystego pomidorka dla smaku. Przy potrawce ze świeżutkiej koźliny, z wołowiny. Przy kawałkach pieczonego tuńczyka albo gulaszu z młodego wielbłąda. Niekiedy nad owocami morza, których Somalijczycy w ogóle nie poważają i dziwią się, że można jeść takie paskudztwa.
Dostaniemy też kawę lub herbatę, wielbłądzie mleko, najlepsze po dwóch dniach w lodówce, lekko skwaśniałe. Oraz zimną wodę w plastikowych butelkach.
Można też pójść na dach i patrzeć na nocne miasto, gdzieniegdzie rozjaśnione pojedynczymi żarówkami. Posłuchać szumu morza i silników awionetek lądujących na pobliskim lotnisku. Jak ktoś miał głowę na karku, odrobinę bezczelności i szczęścia, wwiózł do Peace Hotel trochę wódki, choć to zabronione, bo w Somalii, a więc również na naszym dziedzińcu, obowiązuje szariat. Baszir, właściciel Peace Hotel, musi pilnować pleców, bo i tak już wielu patrzy krzywo, że jego biznes się kręci.
Tyle że wódka jest w Mogadiszu niemal powszechnie dostępna, trzeba tylko wiedzieć, do kogo, jak i gdzie zagadać. Albo kupić ją w Nairobi, a tuż przed wylotem przelać kwaterkę whisky do plastikowej flaszki z resztką coli. Obyczajami dżentelmenów – whisky z colą pije się po utracie resztek godności – nikt tutaj nie zawraca sobie głowy.
Od ostatniego zamachu (i przed kolejnym) mają tu co prawda obsesję bezpieczeństwa, otworzą ci nawet plecak, wymacają szwy w ubraniach, bo licho nie śpi. Ale kto zerknie w wymiędloną plastikową butelkę po coli, zwłaszcza jeśli położysz ją na stole, gdzie odbywa się przepatrywanie bagażu, otworzysz zakrętkę, przytkniesz do ust, walniesz grzdyla (byle się nie skrzywić) i powiesz „hot”, bo naprawdę jest tu duszno i gorąco, a słowo „hot” rozumieją wszyscy.
Chcecie światełka nadziei z Mogadiszu? To macie.
Popatrzmy na te dziewczęta, na młode i dojrzałe kobiety, które zebrały się w lichych barakach gdzieś w mieście, pod dachem z zakazanych wszędzie na świecie azbestowych płyt (tutejsze słońce potrafi zamroczyć, więc cień jest niezbędny, a światło i upał mordują szybciej niż nowotwory), obok piaszczystego podwórka. Siedzą na drewnianych ławach, milczące, cichutkie, jakby nie chciały tracić sił na zbędne słowa i śmiech. To centrum różnorakich kursów – jeśli jakiś ukończysz, podobno łatwiej poradzisz sobie w tym świecie.
Mężczyźni już stąd poszli, ale mogę oglądać tablice, na których zapisano rezultaty nauki: po lewej stronie imiona, bo prawej punkty z egzaminów. Choć trudno w to uwierzyć, wszyscy – kilkunastu chłopaków – zdali testy końcowe, odrobili zadania, rozwiązali stawiane przed nimi problemy. Niektórzy dostali prawie sto procent punktów. Rzecz jest poważna: idzie o umiejętność zakładania kontaktów i przełączników, bezpieczne łączenie elektrycznych kabli i gniazdek. Już to potrafią, a przecież wcześniej nie umieli nic.
Jest też tablica, gdzie zapisano wyniki szkolenia hydraulików. Umieją już kłaść rury i kopać studnie, wymieniać zawory, uszczelniać mutry. Jeśli – daj Bóg – jeszcze zdobędą narzędzia, mają szansę na pracę. Niestety, szkoła narzędzi nie daje. Nie zapewniają ich pracodawcy. W Mogadiszu robotnik bez własnych śrubokrętów, łopaty czy łomu jest wart tyle, co siła jego ramion, czyli nic – przecież każdy może coś nosić, rozgarniać rękoma, podawać. Za własny klucz francuski lub kilof podnosi się dniówkę. Narzędzia są jak świadectwo ukończenia szkoły.
*
Siedzą więc te dziewczyny, te kobiety z pomarszczonymi twarzami w blaszanej budzie, a po drugiej stronie podwórza, pod takim samym, rakotwórczym dachem i między blaszanymi ścianami wisi to, co zrobiły. Barwne koszyki, okrągłe i płaskie, płytkie i głębokie, z długimi uszami, a wszystkie błyskają szafirem i fioletem, intensywną żółcią, czerwienią, błękitem doprawionym wodą, zupełnie jak ich hidżaby. Na podłodze leżą gotowe maty w kształcie elips i regularnych kół, prostokątne chodniczki i dywaniki. Duchota. A przecież do letnich upałów jeszcze trochę czasu.
Kobiety nauczyły się pleść właśnie tu, wykorzystując niemal wszystko, co wpadnie w ręce. Jeśli robią sznurki, z których kiedyś powstaną uprzęże dla wielbłądów lub osłów, siadają na ziemi, lewą nogę podkurczają pod pupę, a prawą prostują, by na dużym palcu zaczepić koniec plecionki. Gdy wyrabiają koszyki i maty, siedzą po turecku, dobierając z leżących obok kłębków plastikowych włókien potrzebne im kolory.
Plotą wedle wymyślonych przez siebie wzorów i pomysłów, same dobierają barwy, fakturę i ścieg. Później niektóre noszą te koszyki i maty na miejskie targowiska. Dobry koszyk, nawet używany codziennie, wytrzyma i dwa lata, pod warunkiem że stawiamy go daleko od paleniska, bo sztuczne (najczęściej) włókno płonie szybciej niż benzyna. Można na nich zarobić kilkadziesiąt centów, a nawet dolara lub dwa od sztuki.
Niektóre kobiety uczą się jeszcze malowania dłoni i przedramion brunatną henną. Takie malunki wyglądają jak tatuaże. To dobry biznes, bo henna blaknie i znika po kilku dniach, a przecież nawet w Mogadiszu chyba każda dziewczyna chce być piękna i zalotna. Kropki, kreski, kółka, trójkąty, plątaniny linii wyglądających jak skręcone korzenie egzotycznych krzewów, gałęzie nierzeczywistych drzew. To jedyne ozdoby ciała, jakie somalijska kobieta może, niby przypadkiem, który zawsze jest starannie zaaranżowany, pokazać obcemu mężczyźnie. Bez względu na to, czy zalotnica ma piętnaście czy pięćdziesiąt lat, a twarz szczelnie zasłoniętą czarnym nikabem.
W Mogadiszu kobiety malują dłonie przed wyjściem do szkół i urzędów, w drodze na targ, objuczone towarem, gdy żebrzą, robią przepierkę, gotują ryż, rąbią drewno. Nie chowają rąk przed najbardziej wścibskim wzrokiem. Czasem lekko, niby od niechcenia, odwiną kraniec długiego rękawa, żeby pokazać więcej.
A przynajmniej ja mam takie wrażenie, kiedy patrzę na te misterne malunki. Lubię ten niewinny ekshibicjonizm, dyskretną zalotność, i mam wrażenie, że dziewczyny chcą, bym patrzył. Nie możemy ze sobą porozmawiać, bo nie mamy wspólnego języka, a miejscowy obyczaj nie pozwala na taką bliskość. Siedzę więc i patrzę na dłonie, a kiedy podnoszę oczy, dostrzegam wstyd, który musi towarzyszyć każdemu flirtowi.
Powyższy fragment pochodzi z najnowszej książki, która już od 16 maja jest do kupienia w księgarniach. Więcej informacji na stronie Wydawnictwa Czarne.