Niziny społeczne

afryka.org Kultura Książki Niziny społeczne

Na odcinku sześciu kilometrów żałobnicy powoli przesuwali się rozjaśnionymi przez azalie ulicami Atlanty. Pod bezchmurnym niebem ponad sto pięćdziesiąt tysięcy osób maszerowało z Ebenezer Baptist Church w stronę Morehouse College, mijając Auburn Avenue, centrum i Kapitol ze złotą kopułą, w którym gubernator Lester Maddox, zagorzały segregacjonista, siedział zabarykadowany i chroniony przez falangi gwardii stanowej. Gubernator, który kilka dni wcześniej zasugerował, że King sam zaaranżował zamach na siebie, co jakiś czas nieznacznie rozsuwał zasłony i z obrzydzeniem patrzył na przesuwający się koło jego biura kondukt.

Na czele procesji niesiono krzyż z białych chryzantem, a muły z farmy w Georgii ciągnęły stary drewniany wóz, na którym leżała trumna z politurowanego afrykańskiego mahoniu. Koło woźniców kroczyli najbliżsi współpracownicy Kinga – Abernathy i Lee, Bevel i Orange, Williams i Young – ubrani w niebieskie drelichy symbolizujące zahartowanych przez życie mieszkańców wsi, na których koncentrowała się nadchodząca Kampania Biednych Ludzi. Był 9 kwietnia 1968 roku, wtorkowy poranek nazajutrz po milczącym marszu w Memphis i pięć dni po zamachu.

Ludzie przyglądali się z chodników, dachów domów, ganków, okien małych zakładów wzdłuż trasy. Jednak najlepszy widok prawdopodobnie miały miliony zgromadzone przed telewizorami. Wszystkie trzy stacje ogólnokrajowe transmitowały pogrzeb, według doniesień mediów oglądany przez ponad sto dwadzieścia milionów osób na całym świecie. Połowa Ameryki zwolniła się z pracy; dzień wolny mieli pracownicy nie tylko urzędów państwowych, szkół i banków, lecz także nowojorskiej giełdy – Wall Street po raz pierwszy w dziejach uhonorowała w ten sposób prywatnego obywatela. Ruletki w Las Vegas na dwie godziny przestały się kręcić.

„Czarny wtorek”, tak ludzie w całym kraju nazywali dzień opłakiwania Kinga. 9 kwietnia już dawno wpisał się w świadomość narodową w kontekście rasowym, była to bowiem rocznica bitwy pod Appomattox, ostatniego starcia wojny secesyjnej. Zaczął się już tworzyć ruch na rzecz ustanowienia tego dnia świętem na cześć Kinga, proponowano również, żeby imieniem zamordowanego przywódcy nazwać parki, budynki rządowe, autostrady i całe dzielnice miast. (Na przykład politycy kalifornijscy chcieli przechrzcić pokancerowaną zamieszkami dzielnicę Watts w Los Angeles na „Kingtown”).

Ceremonia w Atlancie pod wieloma względami przypominała pogrzeb głowy państwa. Do Georgii przybyły dziesiątki wyczarterowanych samolotów i setki wynajętych autokarów, przywożąc zarówno plebejuszy, jak i członków rodzin królewskich. Zjawiło się kilkuset śmieciarzy z Memphis, ale również Rockefellerowie i przedstawiciele rodu Kennedych. Wśród odprowadzających Kinga na cmentarz dygnitarzy znalazło się sześciu kandydatów na prezydenta, czterdziestu siedmiu kongresmenów, dwudziestu trzech senatorów, sędzia Sądu Najwyższego i oficjalne delegacje z kilkudziesięciu krajów. Silną reprezentację wystawiło również Hollywood; byli tam Marlon Brando, Paul Newman i Charlton Heston, a także cała plejada reżyserów i producentów. Przybyli znani murzyńscy sportowcy i gwiazdy rozrywki: Aretha Franklin, Jackie Robinson, Mahalia Jackson, Sammy Davis junior, Jim Brown, Stevie Wonder, Floyd Patterson, Dizzy Gillespie, Diana Ross, Ray Charles, Belafonte, Poitier. Kilkadziesiąt centymetrów ponad innych wyrastał Wilt „The Stilt” Chamberlain, łatwo rozpoznawalny mimo swoich wielkich okularów przeciwsłonecznych.

Niewątpliwie był to dzień dziwnych zestawień – podobno widziano, jak Richard Nixon rozmawiał z aktorką Earthą Kitt, która grała wtedy rolę Kobiety-Kota w popularnym serialu telewizyjnym o Batmanie. Swoją drogą każdy, kto miał jakiekolwiek związki z czarną Ameryką albo chciał, żeby czarna Ameryka na niego zagłosowała, nie mógł opuścić pogrzebu Martina Luthera Kinga. Stokely Carmichael, który od dawna krytykował pastora, ściągał na siebie nieprzychylne spojrzenia konserwatywnych wiernych, kiedy wchodził do kościoła w czarnej kurtce nehru.

Chyba najbardziej sensacyjnym gościem była Jackie Kennedy, która przed pogrzebem przyjechała do domu Kinga, żeby osobiście złożyć Coretcie kondolencje. Dwie pierwsze wdowy udały się z zatłoczonej kuchni do sypialni, aby móc przez kilka minut porozmawiać w możliwie intymnych warunkach: „Pochylały się ku sobie – napisał dziennikarz »Newsweeka« – jak nawiasy ujmujące tragiczną połowę dekady”. Historia nie zanotowała, co do siebie powiedziały, ale przechodząca korytarzem osoba eufemistycznie podsumowała to w ten sposób: „W tym pokoju był niesamowity nastrój”.

Z kolei ważną osobą publiczną, której nieobecność rzucała się w oczy, był Lyndon Johnson. Przez ostatnie kilka dni prezydent przeżywał rozterki, wysyłał sprzeczne sygnały, słuchał swoich agentów ochrony, którzy mówili mu o wiszących w powietrzu zagrożeniach i błagali go, aby wziął pod uwagę, że naród nie wytrzyma kolejnego zamachu. Jednak prawda jest taka, że Johnson nie chciał jechać na pogrzeb Martina Luthera Kinga. Chociaż wspólnie zmienili historię, prezydent nie umiał się zdobyć na oddanie hołdu człowiekowi, który tak ostro go krytykował w kontekście Wietnamu. Johnson wysłał do Atlanty wiceprezydenta Huberta Humphreya, a sam został w Waszyngtonie.

Tego dnia rano rodzina zorganizowała „małe” nabożeństwo w Ebenezer dla tysiąca osób (tylko tyle mogło się tam pomieścić, ale na zewnątrz zebrały się dziesiątki tysięcy ludzi, którzy słuchali przez głośniki). Mowa pogrzebowa była piękna i dosyć dziwna, nie pod względem treści, ale osoby mówcy, wygłosił ją bowiem sam Martin Luther King junior. Rodzina puściła nagranie jednego z ostatnich kazań Kinga w Ebenezer, w którym przejmująco mówił o własnej śmierci i o tym, jak chce zostać zapamiętany. „Jeśli ktoś z was będzie obecny, kiedy przyjdzie mój czas, nie chcę długiego pogrzebu”, powiedział w pewnym momencie King i publiczność zaśmiała się z cicha – jeżeli rzeczywiście tak brzmiało jego życzenie, to z całą pewnością nie zostało spełnione. Samo nabożeństwo trwało bardzo długo, a przecież była to tylko pierwsza część całodniowego programu. Znudzona i niespokojna Bernice przez większość czasu siedziała zwinięta na kolanach Coretty, ale kiedy usłyszała głos swojego ojca, ożywiła się. Zdezorientowana spojrzała na otwartą trumnę, żeby się upewnić, czy tata dalej leży tam nieruchomy, a potem znowu umościła się w ramionach matki.

Bernice i pozostałe dzieci Kinga: Martin III, Dexter i Yolanda od kilku dni były pocieszane i rozpieszczane przez cały świat. Bill Cosby dotrzymał słowa: przyleciał do Atlanty i zapewniał dzieciom rozrywkę w ich domu. Potomstwo Kinga dostało niezliczone tysiące listów i telegramów z całego świata. „Droga Yolando – napisała pewna dwunastoletnia dziewczynka – wierzyłam w twojego ojca z całego serca”. Z kolei Robert Barocas z Great Neck w stanie Nowy Jork, uczeń szkoły podstawowej, pisał: „Drogi Dexterze, kiedy złapią tego gościa, który zastrzelił twojego ojca, daj mu ode mnie po pysku”.

Pod sam koniec nabożeństwa czworo dzieci Kinga wymknęło się razem z matką z Ebenezer Church tuż przed innymi wiernymi. Na Auburn Avenue większość flag była opuszczona do połowy masztu, ale niektóre powieszono do góry nogami, co miało symbolizować nie żałobę, lecz niezadowolenie i bunt. Wzdłuż trasy konduktu pogrzebowego dało się słyszeć gniewne pomruki: Johnson to zrobił. Hoover to zrobił. Wallace to zrobił. Ku Klux Klan, Rada Białych Obywateli, policja z Memphis. Mafia, CIA, Narodowa Agencja Bezpieczeństwa, potępieni przez Kinga generałowie armii walczącej w Wietnamie. Przywiązane do teorii spiskowych społeczeństwo wymyślało przeróżne tropy. Z każdym krokiem, który przybliżał kondukt żałobny do Morehouse, śmierć Kinga obrastała w kolejne warstwy tajemnicy.

Jako działacz ruchu praw obywatelskich King wykorzystywał pewną analogię starotestamentową, a mianowicie podawał się za murzyńskiego Mojżesza, który wyprowadza swój lud z niewoli egipskiej i rozstępują się przed nim wody morskie. Obrazem tym posługiwał się często i świadomie, nawet w swoim ostatnim przemówieniu w Memphis: „Być może nie dotrę tam z wami. Chcę jednak dzisiaj powiedzieć, że jako naród dotrzemy do ziemi obiecanej”. Tymczasem po zamachu nagle pojawiła się analogia nowotestamentowa: King stał się murzyńskim Jezusem, ukrzyżowanym (i to w okresie wielkanocnym) za głoszenie radykalnych prawd. Z kontekstu tej nowej analogii wynikało, że współodpowiedzialność za śmierć mesjasza ponoszą cały aparat państwowy i cała amerykańska kultura: król Herod, Poncjusz Piłat, lewici i faryzeusze, długie ramię Cesarstwa Rzymskiego.

Kiedy dwa muły mozolnie stukały po bruku Atlanty, w szeregach maszerujących mnożyły się pytania. Wydawało się, że udział w tej zbrodni miała cała struktura władzy, cały duch czasów. Jak to ujęła sama Coretta: „Na karabinie było wiele palców”.

Nawet najbardziej wyczulony na teorie spiskowe obserwator nie mógł się domyślić, że los zakpił sobie z uczestników konduktu pogrzebowego: kiedy zbliżało się południe, kondukt przeszedł kilka przecznic od osiedla Capitol Homes, na którego parkingu biały mustang z tablicami rejestracyjnymi z Alabamy nadal migotał w dwudziestosiedmiostopniowym upale.

Ponad tysiąc pięćset kilometrów na północ Galt siedział w swoim pokoju przy Ossington Avenue z coraz większą kolekcją gazet z Toronto. Jednym okiem oglądał transmisję z pogrzebu Kinga, jednocześnie pracując nad listem do urzędu stanu cywilnego – listem, który miał wysłać tego popołudnia. Transmisję od czasu do czasu przerywano komunikatami z najświeższymi wiadomościami o poszukiwaniach zabójcy, a także o zamieszkach, które w większości miast Ameryki dobiegły końca. Bilans wyłaniający się spośród zgliszcz był porażający: w prawie stu pięćdziesięciu miastach wybuchły pożary, czterdzieści osób poniosło śmierć, tysiące odniosły obrażenia, około dwudziestu jeden tysięcy aresztowano. Szkody materialne w samym Waszyngtonie oszacowano na ponad pięćdziesiąt milionów dolarów. W całym kraju blisko pięć tysięcy ludzi stało się „uchodźcami przed zamieszkami”.

Nieodpowiedzialny sprawca tego chaosu siedział sobie spokojnie w Toronto i pisał list. Nowy lokator, który w końcu przedstawił się jako Paul Bridgman, zaintrygował panią Szpakowski. Sprawiał wrażenie smutnego, samotnego człowieka. Pewnego dnia pod jego nieobecność poszła posprzątać pokój. Wszędzie leżały pozgniatane w kulkę wycinki z gazet. Lokator najwyraźniej odżywiał się gotowymi potrawami z supermarketu, bo po pokoju walały się styropianowe i plastikowe opakowania. Bridgman nigdy nie zapraszał żadnych gości. Pani Szpakowski ani razu nie słyszała stamtąd śmiechu – tylko niewyraźne dźwięki telewizora.

Galt zaczął częściej wychodzić wieczorami, wracał do dawnych zwyczajów. Odwiedził dom publiczny przy Condor Avenue i kilka razy pojawił się w nocnym klubie Silver Dollar, gdzie oglądał tancerki go-go i wypił molson canadian.

Pani Szpakowski uznała, że jej gość przygotowuje się do jakiegoś dużego projektu. Sprawiał wrażenie poważnego, zagonionego człowieka, który jest tak skupiony na swojej pracy, że irytuje się, kiedy mu ktoś przeszkodzi. Czasem wychodził skorzystać z budki telefonicznej, zawsze poruszając się żwawym, prężnym krokiem biznesmena. Innymi razy szedł za róg na Dundas Street i wskakiwał do tramwaju.

Nowy lokator pani Szpakowski rzeczywiście pracował nad pewnym projektem, który był dosyć skomplikowany i miał zająć kilka tygodni. Galt rozpracowywał kilkanaście nazwisk zano­towanych dzień wcześniej w czytelni „Telegram”. Sprawdził je w książce telefonicznej i stwierdził, że dwie z tych osób, Paul Bridgman i Ramon Sneyd, nadal mieszkają w Toronto, a dokładnie na położonym niedaleko od czynszówki wschodnim przedmieściu Scarborough.

Przed przejściem do następnego etapu musiał sprawdzić, czy ci niczego niepodejrzewający kandydaci na jego sobowtórów chociaż odrobinę przypominają go z wyglądu. Przyszła pora na „zabawienie się w detektywa”, jak to później ujął sam Galt. Pojechał do Scarborough i kręcił się koło domów tych dwóch mężczyzn, aż w końcu udało mu się ich zobaczyć. Chociaż ani Bridgman (nauczyciel), ani Sneyd (policjant) szczególnie go nie przypominali, Galt z zadowoleniem stwierdził, że odpowiadają jego ogólnemu rysopisowi: ciemne włosy, jasna cera, łysiejące czoło, budowa między szczupłą a przeciętną, no i oczywiście rasa biała. To go satysfakcjonowało: gdyby któryś z nich był otyły albo łysy, miał rzucającą się w oczy bliznę albo należał do innej grupy etnicznej, Galt musiałby zacząć poszukiwania od nowa. Bridgman i Sneyd nie byli idealni, ale pasowali.

Potem Galt zrobił coś naprawdę zuchwałego, ilustrującego poziom jego desperacji: zadzwonił do Bridgmana i Sneyda, prawdopodobnie z tej samej budki telefonicznej, w której pani Szpakowski widziała go, jak rozmawia. Pewnego wieczoru Paul Bridgman, który pracował jako dyrektor Ośrodka Studiów Językowych przy kuratorium w Toronto, niedługo po zjedzeniu kolacji odebrał w swoim domu telefon. Później relacjonował słowa dzwoniącego:

– Dobry wieczór. Dzwonię z Urzędu Paszportowego w Ottawie. W naszej dokumentacji pojawiły się pewne nieprawidłowości i chcieliśmy sprawdzić, czy ubiegał się pan ostatnio o paszport.

Bridgman był oczywiście trochę podejrzliwy. Nie rozumiał, dlaczego jakiś urzędnik z Ottawy miałby dzwonić do niego w sprawie służbowej wieczorem.

– Na pewno nie pomylił pan numeru?

– Bridgman. – Galt przeliterował jego nazwisko. – Paul Edward Bridgman. Urodzony 10 listopada 1932 roku. Syn Evelyn, z domu Godden.

– Tak, zgadza się – odparł Bridgman, uznawszy, że dzwoniący rzeczywiście jest tym, za kogo się podaje. Przekazał Galtowi wszystkie informacje, których ten potrzebował: wyrobił sobie paszport około dziesięciu lat temu, ale termin ważności minął, a on nie miał potrzeby go przedłużać.

– Bardzo panu dziękuję – powiedział Galt i się rozłączył.

Galt miał jednak pewne obawy co do Bridgmana – informacje o jego starym paszporcie mogły nadal być przechowywane w Ottawie i gdyby Galt wystąpił o nowy, mógłby uruchomić dzwonki alarmowe. Wykręcił więc numer Ramona Sneyda. Tą samą metodą udało mu się uzyskać informację, że jego rozmówca nigdy w życiu nie składał wniosku o paszport.

To przesądziło sprawę: tożsamością Bridgmana zamierzał się posługiwać do ubocznych celów, natomiast zasadniczo miał występować przed światem jako Ramon George Sneyd.

Przed południem w dzień pogrzebu Kinga agenci FBI Neil Shanahan i Robert Barrett znajdowali się ponad dwieście kilometrów dalej, w Birmingham, gdzie próbowali uzyskać wszelkie możliwe dane na temat niejakiego Erica S. Galta.

Galt w żadnym wypadku nie był jeszcze podejrzanym – jego jedyna zbrodnia polegała na tym, że zameldował się w motelu New Rebel w Memphis wieczorem w przeddzień zamachu na Kinga i jeździł samochodem podobnym do tego, którego użyto do ucieczki z miejsca zdarzenia (niestety należącym do jednego z najbardziej popularnych modeli na amerykańskich drogach). Adres podany przez niego na karcie meldunkowej w New Rebel był poprawny (chociaż nieaktualny), a rozmowa agentów Sauciera i Shanahana z właścicielem kamienicy czynszowej, w której kiedyś mieszkał Galt, nie przyniosła żadnych rewelacji. Człowiek ten często zmieniał miejsce zamieszkania i pracę – zatrudniał się jako marynarz i pracownik stoczniowy nad Zatoką Meksykańską – ale to również nie było przestępstwem. Jego nazwisko nie pojawiało się w kartotekach policji z Alabamy.

FBI było jednak zobowiązane sprawdzić każdy trop – i Galt należał do niezliczonych tropów wymagających weryfikacji. Telefony do Mobile i Zatoki Meksykańskiej, a także marynarskich związków zawodowych nie przyniosły rezultatu. Wydział Motoryzacji w Montgomery potwierdził, że Eric S. Galt we wrześniu 1967 roku złożył wniosek o prawo jazdy, w rubryce „Zawód” podając „marynarz, bezrobotny”. W toku dalszego śledztwa ustalono, że Eric Galt jest obecnie właścicielem białego dwudrzwiowego mustanga z 1966 roku o numerze rejestracyjnym, który podał na karcie meldunkowej w New Rebel: 1-38993.

FBI szybko sprawdziło w systemie VIN, że poprzednim właścicielem pojazdu był niejaki William D. Paisley z Birmingham, sprzedawca w firmie handlującej drewnem.

Shanahan i Barrett zgłosili się do Paisleya w jego miejscu pracy i zadali mu kilka pytań – nie wspominając, że prowadzą śledztwo w sprawie zamachu na Martina Luthera Kinga. Paisley tylko bardzo ogólnie przypominał sobie tego człowieka, ale potwierdził, że około ośmiu miesięcy wcześniej, w sierpniu 1967 roku, sprzedał jasnożółtego mustanga z 1966 roku człowiekowi, który nazywał się Eric Galt. Paisley dał ogłoszenie do „Birmingham News”, że sprzeda ten samochód za tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt pięć dolarów. Galt zadzwonił do niego do domu, umówił się i przyjechał taksówką 28 sierpnia pod wieczór. Dokładnie obejrzał mustanga, który wyraźnie mu się spodobał. Miał opony z białymi bokami, radio na przyciski i sterowane ze środka lusterko. Opony były trochę zużyte – w niektórych miejscach wręcz łyse – ale karoseria w prawie idealnym stanie.

– Lakier wygląda jak nowy – zachwycał się Galt.

– Chce pan nim trochę pojeździć? – zapytał Paisley.

Galt powiedział, że nie, bo ma nieaktualne prawo jazdy i nie chce ryzykować, że zostanie zatrzymany przez policję. Miejsce kierowcy zajął więc Paisley, który włączył ośmiocylindrowy silnik, a Galt wskoczył na siedzenie pasażera. Przez piętnaście minut wozili się po okolicy, Galt bawił się różnymi pokrętłami i przyciskami.

Powiedział Paisleyowi, że podoba mu się wnętrze i tapicerka z czerwonej skóry, ale nie jest przekonany do jasnożółtego koloru, który z większej odległości wydawał się biały. (Nie podał prawdziwej przyczyny swojej niechęci, ale wyjaśnił ją później: „Skoro zamierzasz zrobić coś nielegalnego, to raczej nie w białym samochodzie”). Kiedy wrócili pod dom, zastanawiał się jeszcze przez kilka minut, a potem, bez zaglądania pod maskę ani próby zbicia ceny, powiedział do Paisleya:

– Uwolnię pana od niego.

Uściskali sobie ręce i uzgodnili, że dokończą transakcję następnego dnia rano. Potem przez chwilę stali pod domem Paisleya i rozmawiali. Galt powiedział, że pracuje na barce pływającej po Missisipi i udało mu się odłożyć sporo pieniędzy. Właśnie zakończył bardzo nieprzyjemny rozwód – jego była żona pochodzi z Alabamy, z górskiego regionu wokół Homewood.

Paisley złożył mu wyrazy współczucia, a Galt odpowiedział:

– Takie jest życie.

Spotkali się następnego dnia rano pod Birmingham Trust National Bank.

– Tutaj trzymam pieniądze – powiedział Galt do Paisleya.

Miał na sobie sportową kurtkę i rozpiętą pod szyją koszulę. Poinformował Paisleya, że właśnie wybrał z banku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt pięć dolarów w gotówce. Z kieszeni koszuli wyjął gruby zwitek banknotów – kilka setek, reszta w dwudziestkach – i zaczął odliczać pieniądze na chodniku.

– Rany, z takimi pieniędzmi trzeba uważać – powiedział Paisley i weszli do banku, żeby dokończyć transakcję.

Paisley dał Galtowi kartę pojazdu i fakturę, a potem wyjął z kieszeni kluczyki. Uścisnęli sobie ręce i już nigdy więcej się nie widzieli.

Ciągnięty przez muły wóz powoli zmierzał przez zabytkowy kampus Morehouse College w stronę Harkness Hall. Rozpoczęły się uroczystości pogrzebowe. Około stu pięćdziesięciu tysięcy osób ścisnęło się na kampusowych błoniach i przez wiele godzin stało w potwornym upale pod chaotycznym baldachimem z parasoli. Mahalia Jackson zaśpiewała Take My Hand, Precious Lord, pieśń gospel, o której „naprawdę ładne” zagranie King poprosił Bena Brancha kilka chwil przed tym, jak został zastrzelony na balkonie motelu Lorraine. Tak wiele starszych pań zemdlało, że rozbudowany program mów pogrzebowych trzeba było radykalnie skrócić. Jako ostatni głos zabrał doktor Benjamin Elijah Mays, emerytowany rektor uczelni, wytrawny orator i ukochany mentor Kinga. Ten posiwiały teolog, którego rodzice w młodości byli niewolnikami, przemawiał prostym językiem i ze spokojnym oburzeniem w głosie.

– Ośmielę się stwierdzić – powiedział – że walka bez użycia przemocy wymagała od Kinga większej odwagi niż oddanie strzału przez zamachowca. Zamachowiec jest tchórzem; dokonał swojej nikczemnej zbrodni i uciekł. Nie zapominajmy jednak, że współodpowiedzialność ponosi cały naród amerykański. Zamachowiec słyszał tyle słów potępienia w stosunku do Kinga i Murzynów, że czuł po swojej stronie poparcie społeczne. Wiedział, że miliony nienawidzą Kinga.

Mays wygłosił podniosłą mowę pogrzebową w stylu czarnych baptystów: pełną goryczy i zmierzającą w stronę triumfalnej kulminacji.

– King wierzył, że został wysłany do obrony człowieka z nizin społecznych. Powiedziałby zapewne, że skoro musiała go zabrać śmierć, nie było lepszej sprawy, za którą chciałby umrzeć, niż walka o godziwą zapłatę dla śmieciarzy. Był ponad podziałami rasowymi, narodowymi, klasowymi i kulturowymi. Należał do świata i do ludzkości. Teraz należy do potomności.

Ogromny tłum rozszedł się do domów, a mniejszy kondukt, złożony z członków rodziny i przyjaciół Kinga, powoli zmierzał kawalkadą samochodów na piękny stary cmentarz South View, założony w latach sześćdziesiątych XIX wieku, kiedy Murzyni z Atlanty uznali, że mają dosyć grzebania swoich zmarłych koło tylnego wejścia na miejski cmentarz. South View nie miał być ostatecznym miejscem spoczynku Kinga – planowano, by leżał tutaj obok dziadków ze strony matki do czasu budowy grobowca koło Ebenezer Church. Pod kwitnącymi dereniami Ralph Abernathy przemówił do przerzedzonego tłumu. Był wychudzony i osłabiony, bo od zamachu nic nie jadł. Tak jak w dawnych czasach, kiedy razem z Kingiem siedzieli w więzieniu, pościł, żeby oczyścić się przed czekającymi go wyzwaniami.

– Grób jest za wąski na jego duszę – powiedział Abernathy z twarzą zalaną łzami. – Ale składamy jego ciało do ziemi. Dziękujemy Bogu, że dał nam przywódcę, który był gotów umrzeć, ale nie był gotów zabijać.

Następnie grupa grabarzy wtoczyła mahoniową trumnę do grobowca z białego marmuru z Georgii, opatrzonego następującą inskrypcją:

MARTIN LUTHER KING JR.

15 STYCZNIA 1929–4 KWIETNIA 1968

„NARESZCIE WOLNY, NARESZCIE WOLNY, DZIĘKI BOGU WSZECHMOGĄCEMU NARESZCIE JESTEM WOLNY

Kiedy większość ludzi się rozeszła, Martin Luther King senior położył głowę na chłodnym kamieniu grobowca swego syna i głośno zapłakał.

Fragment pochodzi z książki „Ogar piekielny ściga mnie”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne. Polecamy!

 Dokument bez tytułu