Hollywoodzcy filmowcy znów chętnie robią filmy o Afryce. Niby skończył się kolonializm, ale Afrykańczyków reżyserzy ciągle nie zauważają i nie słuchają. Jeżdżą na Czarny Ląd jak na safari: interesują ich wyłącznie ładne fotki i łatwa zwierzyna.
Wszystko zaczyna się od odnalezienia właściwego zbioru obrazów. Gdy próbuję sobie przypomnieć dawne hollywoodzkie filmy kręcone w Afryce, od razu powracają spalone i wyrzeźbione słońcem twarze samotnych myśliwych – żyjących rytmem sawanny, uciekających przed kobietami swojego życia. Ale jest tu i Bogart, transportujący – w rozklekotanej łodzi – jędzowatą Katharine Hepburn. Pamięć zawłaszczył jednak przede wszystkim jeden kadr z "Pożegnania z Afryką" Sydneya Pollacka: Meryl Streep z Robertem Redfordem rozkładają patefon pod rozłożystym drzewem, by uraczyć antylopy i lwy muzyką Mozarta. Oto czysta liryka, surrealizm i pycha. Oraz siła mitotwórcza, która oddziałuje do dziś.Przez dziesięciolecia kino traktowało Czarny Ląd jak banalny, choć piękny sztafaż. Był on tłem dla melodramatycznych zmagań albo obozem przetrwania, w którym wyrabiał się charakter, gdzie poddawano próbie męskie przyjaźnie i męskie ciało. Autochtoni spełniali rolę prostaczków, wiernych sług, błaznów, którzy na chwilę odciążali fabułę. Problem kolonialnej Afryki nikomu jeszcze głowy nie zaprzątał. Świat należał w całości do białego, który ustawiał perspektywę, dyktował prawa i historię.Dzisiejsze kino, na nowo powracające do opowieści o Afryce, zostawi już w pamięci obrazy inne. Będzie to przede wszystkim obraz samotnego mężczyzny, który spogląda na urzekający, skąpany w zachodzącym słońcu krajobraz, czekając na śmiertelną kulę z rąk oprawców. Tak umierają główni bohaterowie filmów "Wierny ogrodnik" Fernando Meirellesa i "Krwawy diament" Edwarda Zwicka. Postaci tak różne, jak tylko różnić się mogą od siebie wykształcony dyplomata i wyszkolony najemnik.Afryka i globalna wioska Afryka nie upominała się o uwagę. Nie wykazywała też zainteresowania światem zewnętrznym. Nie wybudowała na przykład nigdy żadnego statku, żeby sprawdzić, co leży za otaczającymi ją wodami. To Zachód zawsze żył chęcią wykraczania poza swoje granice, zdobywania raczej niż poznawania odległych lądów.Najpierw był XIX-wieczny imperializm z filozofią ekspansji, usprawiedliwiany przez tęgie głowy argumentami rasistowskimi i biologicznymi. Wielu badaczy uważa, że to właśnie jego pokłosiem był faszyzm i nazizm. Ryszard Kapuściński pisze, że w oczach nie-białych biała rasa w XX wieku popełniła samobójstwo. To ich ośmieliło, żeby rozpocząć walkę z kolonializmem.Dzisiejszy świat narzuca konieczność dialogu z Innym. Żyjemy w globalnej wiosce, a w wiosce – jak słusznie zauważył Kapuściński – mieszkańcy powinni się znać. Lévinas powtarzał, że spotykając się z Innym, trzeba podjąć etyczne wyzwanie. Ale do czegoś takiego biały człowiek jeszcze kilkadziesiąt lat temu nie był zdolny. Mimo że wykonał pierwszy krok, który miał doprowadzić do spotkania – wyruszył w drogę."Człowiek z Zachodu" w ruandyjskim piekleKapuściński pisze, że Upaniszada, hinduskie słowo oznaczające „siedzieć blisko”, „być blisko”, najlepiej określa, w jaki sposób powinno odbywać się poznawanie Innego. Takiego podejścia próżno jednak szukać w dzisiejszych filmach z Zachodu. Poza sztampowym portretem ojca w „Krwawym diamencie”, tylko w „Hotelu Ruanda” Terry'ego George'a dystans miedzy widzem a Innym zostaje zmniejszony.Paul Rusesabagina nie jest statystycznym mieszkańcem Afryki. Główny bohater "Hotelu Ruanda" to – wykształcony na Zachodzie i przesiąknięty tamtejszym wzorcem zachowań – kierownik luksusowego hotelu. W jednym miejscu musi się uśmiechnąć, w drugim podarować komuś kubańskie cygaro, a w trzecim – niby przypadkiem – wsunąć do teczki jednego z gości dwie butelki whisky. W kontaktach z innymi jest doskonałym przykładem gładkiego sposobu bycia, w którym równocześnie za wszystko się przeprasza i dziękuje.Mimo że czasy są wyraźnie polityczne, Rusesabagina woli nie mieszać się w politykę. Na pytanie: "dlaczego nie?" odpowiada zgrabną formułką zasłyszaną pewnie na jednym z kursów na Zachodzie: "Bo dla mnie czas to pieniądz". Wierzy, że jeśli dojdzie w Ruandzie do eskalacji przemocy, jego zachodni przyjaciele go nie zostawią. Przez cały czas stara się dowieść swojej przydatności i oddania europejskiemu pracodawcy. A jednak wojenna zawierucha doprowadza do tego, że musi sobie radzić sam. Wszystko spełnia się na opak. Okazuje się, że największym gwarantem bezpieczeństwa jest ciągle kolor skóry.W ostatecznym rozrachunku umiejętności nabyte w kontakcie z Zachodem i pozycja, jaką zdobył, pozwolą Rusesabaginie uratować siebie, swoją rodzinę i wielu innych. Co jednak znaczy ten argument w obliczu samej tragedii, która jest przecież pokłosiem zachodniej myśli?
Ruandyjska rzeź i bohater w typie SchindleraLudobójstwo w Ruandzie wyrasta przecież z tez oświeceniowych myślicieli z Rousseau na czele: człowiek jest niewinny, a zło to zboczenie z właściwej drogi. Chodzi więc o to, by wyodrębnić grupy niewinne i winne. Stąd legitymizacja jednych grup i eksterminacja innych – eksterminacja, której celem jest przywrócenie światu pierwotnej niewinności.W Ruandzie wykorzystano jeszcze inny wynalazek zachodniej cywilizacji: zasady eugeniki. Tym razem zabijano nie za zły kształt czaszki. Znakiem rozpoznawczym dla Hutu był zbyt wysoki wzrost. Jak sami mówili, chodziło o "ścięcie za wysokich drzew" (ci wszyscy, którzy nie mieścili w wyznaczonych ramach wzrostu, pochodzić mieli z plemienia Tutsi).Rozpędzony walec amerykańskiej kultury pochłania jednak nawet takie zdarzenie, jak ludobójstwo. Z "Hotelu Ruanda" musiał więc powstać film taki, jaki powstał: skazany na szczęśliwe zakończenie, opowiadający o 1268 ocalonych, a nie o milionach zabitych. Terry George nie może zresztą wyzwolić się spod wpływu Spielberga – Rusesabagina przypomina wyraźnie Oscara Schindlera. Tak jak on staje się bohaterem z przypadku. Tak jak on, wykorzystując dawne koneksje i przekupując, próbuje ocalić jak największą liczbę ludzi.Jednak najtrudniej przełknąć w filmie typowo hollywoodzkie wzorce. Cała opowieść budowana jest wokół jednego bohatera – tło historyczne zostaje jedynie zaznaczone. Nie widać kół zamachowych polityki, tylko jej końcowe efekty. Reżyser z premedytacją unika epatowania przemocą, bo – jak z rozbrajającą szczerością przyznał w jednym z wywiadów – nie chciał odstraszyć potencjalnych widzów.Kolonizatorzy, czyli "Krwawy diament" i "Wierny ogrodnik""Hotel Ruanda" to kolejny dowód, że nawet szaleńczy wysiłek włożony w opowieść o Afryce i Afrykanach wraca do zachodniego filmowca niczym bumerang i uderza go w plecy. Ze spotkań tych niewiele można się o Innym dowiedzieć. Za to informacji o mieszkańcach zachodniego świata uzyskuje się całkiem sporo.Gdy patrzy się w tych filmach na obraz białego, od razu widać, że lekcja historii nadal nie została odrobiona. Przybysz z lepszego świata ciągle nie może wyzbyć się "zachodocentryzmu". Jego kontakt z Innym jest cokolwiek nieprzemyślany, a działania, jakie podejmuje, zawsze kończą się fiaskiem.
Przywoływany już bohater "Krwawego diamentu" uosabia pierwszych kolonizatorów w Afryce: zbieraninę najemników, typów spod ciemnej gwiazdy, owładniętych agresją i chęcią zabijania. Danny Archer, potomek białych plantatorów, zatruty jadem nienawiści, odkąd na jego oczach zginęli rodzice, cynicznie rozgrywa grę, w której jedynym punktem odniesienia jest pieniądz. Przemyca diamenty, handluje bronią. Cechuje go buta tych wszystkich, którzy w Afryce rozdają karty. Z drugiej strony Archer i jego były dowódca, pułkownik Coetzee, przypominają żyjących poza czasem Francuzów z "Czasu Apokalipsy" Coppoli – nie potrafią przyjąć do wiadomości, że historia ich wyprzedziła. Zamia
st nich za sznurki zaczęli pociągać ci wszyscy, którzy z klimatyzowanych biurowców przejmują świat.Młody dyplomata Justin Quayle z "Wiernego ogrodnika" uosabia z kolei tych kolonizatorów, którzy przyszli po siepaczach. Legitymizowali się oni już nie tylko glejtem monarchów i rządów, ale także dyplomami renomowanych uczelni i nienaganną metryką. Tuż po przybyciu zamknęli się w stylowych osiedlach, skąd zarządzali swoimi czarnymi poddanymi. Quayle żyje w zacisznym domku, oddany bardziej rytmowi życia roślin, niż afrykańskiej ulicy i zupełnie nieświadomy ścierających się tam stref wpływów zachodniego biznesu. Naiwnie wierzy w działania dyplomatyczne. Z odrętwienia wyrwie go dopiero śmierć żony, ale cena, jaką za to zapłaci, będzie zbyt duża. Świat, który jeszcze do niedawna wydawał się miejscem, które można ulepszać i modernizować, odsłoni przed nim przepaści, w które trudno zajrzeć, a co dopiero je przeskoczyć.W poszukiwaniu przygody, w poszukiwaniu kontaktuCele wyjazdu do Afryki bywają też inne. Młody Szkot, absolwent akademii medycznej z filmu "Ostatni król Szkocji" Kevina Macdonalda, chce zasmakować męskiej przygody i uciec od nudy. Jak małe dziecko puszcza w ruch domowy globus i już za drugim razem trafia palcem na kraj wystarczająco egzotyczny – Ugandę. Na miejscu uwodzi najpierw, dla rozrywki, młodą aktywistkę. Potem zostaje prywatnym lekarzem miejscowego dyktatora Amina. Na jego dworze dalej bawi się w najlepsze, tylko zabawek ma więcej. Dostaje samochód z odkrytym dachem, kobiety, pieniądze. Nie zdaje tylko albo nie chce sobie zdać sprawy, czym zajmuje się jego mocodawca. Młodemu lekarzowi, przez miejscowych nazywanego białą małpką skaczącą na pętelce Amina, cudem udaje się z Ugandy uciec. Wraca do domu z posiniaczoną twarzą, pustymi rękami, z lekkim poczuciem winy za doprowadzenie do śmierci jednej z żon tyrana. Winę tę będzie spokojnie wypierał Guinessem w jednym ze szkockich pubów.Przeciwieństwem Szkota okazuje się druga bohaterka "Wiernego ogrodnika", charyzmatyczna Tessa Quayle. Tessa jest młodą aktywistką. Bez skrępowania porusza się po slumsach, chce być jak najbliżej tych, którym niesie pomoc. Decyduje się nawet na symboliczny gest – postanawia urodzić dziecko w tym samym miejscu, gdzie rodzą afrykańskie kobiety. Ale nawet i ona skazana jest na klęskę. Tessa nie potrafi przebić się przez szczelny kokon zachodnich korporacji. To one piszą w Afryce historię – wolontariusze i organizacje humanitarne są tylko manekinami w ich wykalkulowanej grze. Gdy Tessa ma szansę dotrzeć do prawdy, anonimowy zabójca odbiera zlecenie na jej śmierć. Zostanie ono zrealizowane z sadystyczną gorliwością.Bezwzględne korporacje, bezradna ONZKontakty białych bohaterów kina z Afryką zamknąć można w dwóch słowach: bezmyślność i bezsilność. Okazuje się, że nawet najszlachetniejszy przedstawiciel Zachodu nic nie znaczy. Jak w "Shooting dogs", w którym stary i doświadczony misjonarz Christopher, gdy ostrza meczet Hutu nieubłaganie zbliżą się do progu jego szkoły, potrafi zaproponować swoim podopiecznym tylko celebrowaną w pośpiechu uroczystość pierwszej komunii. W ostatniej scenie, gdy wojska ONZ opuszczają go definitywnie, próbuje jeszcze wywieźć w bezpieczne miejsce małe dzieci. Ale dla oprawców jest jedynie kolejnym celem. Na żwirowej drodze Christopher umiera, jak każdy inny. Nie uratują go ani siły pokojowe, ani Bóg. Dzisiejsze filmy o Afryce pokazują, że Czarny Ląd stoi w mroku. Z jednej strony cieniem kładzie się wielki biznes. Z drugiej – ze spokojem przyglądające się sytuacji zachodnie rządy, nierzadko wchodzące w cyniczny alians z korporacjami. Wywiad prowadzi bezwzględną grę, a siły pokojowe spętane milionem absurdalnych restrykcji są tylko cichym i milczącym świadkiem każdej tragedii. Zdaje się, że istnieją tylko po to, by w krytycznym momencie pomóc białym turystom uciec z zagrożonego terenu.Hollywoodzkie kino o Afryce: mentalność kolonialnaW Afryce jest jednak coś, co pociągało człowieka Zachodu od zawsze – to sfera niejako neutralna i spokojna, nie do ruszenia przez historię czy politykę. Wyznacza ją rytm przyrody, a nie spotkanie z człowiekiem. Wiele pisano o dziwnym i tajemniczym pięknie pustyni, o słońcu, które nigdzie indziej nie zaznacza tak swojej obecności, o niespiesznym upływie czasu.Znane na całym świecie obrazy z "Pożegnania z Afryką" są więc charakterystyczne. Jest w nich utopijna chęć powrotu do źródeł. Powrotu do Afryki zredukowanej tylko do atmosfery, zwierzyny i krajobrazu. Podskórnego marzenia, by cały ten międzyludzki zgiełk znikł i nastał święty spokój. Wtedy będzie można znowu bezpiecznie ruszyć na safari.Amerykańskie kino o Afryce to kino pamięci niezaangażowanej. Hollywoodzcy reżyserzy przyjeżdżają z własną wizją kina, własnym światem i własnymi bohaterami. To praktyka mentalności kolonialnej: Inny nie ma głosu. Najlepiej, gdyby zrezygnował z własnej pamięci kulturowej i roztopił się w popkulturowej masie.Haneke kontra HollywoodCzym jest, czym może być dla dzisiejszego człowieka Zachodu spotkanie z Innym, pokazał dopiero Michael Haneke w "Ukrytym". Przenosząc je na grunt europejski, uciekł od emocjonalnego szantażu i wystrzegł się banałów o biedzie i korporacjach uniemożliwiających jakiekolwiek sensowne spotkanie.Daniel Auteuil wciela się tu w postać Georgesa Laurenta, dziennikarza prowadzącego w telewizji program o książkach. Jego mieszczański spokój zostaje zburzony, gdy zaczyna otrzymywać tajemnicze taśmy. Nagle powracają wyparte z pamięci zdarzenia z przeszłości. Pojawia się w nich postać algierskiego chłopca Majida, którego Laurent okrutnie skrzywdził w dzieciństwie.Haneke z chirurgiczną precyzją odsłania mechanizmy rządzące psychiką białego inteligenta i pokazuje, jak trudno jest mu zmierzyć się z kolonialną traumą. Georges Laurent nie jest już jedynym właścicielem pamięci i historii. I nie jest na taką sytuację gotowy. Wciąż tkwi w nim zresztą skrywana przed otoczeniem pogarda dla nie-białych, co świetnie ilustruje incydent z czarnoskórym rowerzystą: banalne zdarzenie w jednej chwili przeradza się w spektakl agresji.Świat się pomieszał i wyrównał. Poszczególne kultury nie istnieją w odosobnieniu. Żadna nie jest już uprzywilejowana. Narzucone przez hollywoodzkie kino status quo Haneke próbuje więc przełamać. Asymilację trzeba zastąpić integracją, włączeniem przybysza w życie społeczne i polityczne. Autor "Pianistki" dobrze wie, jak żmudny będzie to proces.Zbyt proste "przepraszam"Jedyne, co potrafi Laurent, to przepraszać. Na każde kolejne pytanie postawione przez żonę, pogubioną w przeszłości i teraźniejszości, odpowiada tym samym słowem: "przepraszam". Przychodzi mu to zdecydowanie łatwiej, niż zmierzenie się ze swoją winą. Jak w wierszu Julii Hartwig: "Stary człowiek upada w błoto i śnieg, wstaje i przeprasza./ ( ) Stary człowiek pamięta, że wsadzano go na odpływającą krę, zrzucano z Tarpejskiej Skały, zostawiono na odludziu lub morzono na śmierć w chlewiku./ ( ) Pamięć starego człowieka jest pamięcią ludzkości". Laurent uosabia posiwiałą Europę, która nie wylizała się jeszcze z wszystkich XX-wiecznych tragedii, dlatego bierze na przeczekanie. Jeśli nawet upada, ponosi klęski, to zaraz się podnosi i przeprasza. A potem idzie dalej. Nie stara się wchodzić zbyt głęboko w zagadnienia, nie ma poczucia winy. Majid, choć znalazł się wreszcie w lepszym świecie, gdzie jest praca i realna możliwość podniesienia poziomu życia, nadal jest Obcym. Jego tragiczny czyn pokazuje, że w tym nowym świecie ciągle jest osamotniony. Nawet w chwilach ciężkich, osobistych prób nie może odwołać się do wspólnoty.W "Ukrytym" Majid i Laurent spotykają się
po latach. Każdy ze swoją pamięcią, swoim obrazem historii. I choć przestrzeń – dzielnica emigrantów, gdzie każdy z nich czuje się nieswojo – wydaje się sprzyjać, to i tak skończy się tragedią. Algierczyk na oczach Francuza podetnie sobie gardło.Rozpoczęte przemiany społeczne utknęły w pół drogi. Inny wreszcie ruszył z miejsca, znalazł się w innym świecie. Ale człowiek Zachodu wciąż jeszcze nie potrafi z nim uczciwie rozmawiać.