Nie mogę nie być tutaj – w Afryce

afryka.org Bez kategorii Nie mogę nie być tutaj – w Afryce

To jest historia człowieka, który spędził całe swoje życie w Afryce, dla Afryki, dla najbiedniejszych i najbardziej opuszczonych na tym kontynencie. Chodzi o Gino Filippini, świeckiego misjonarza, którego poznałem w slumsach Korogocho, w Nairobi, w 1993 roku.

Afrykańskie powołanie Gino był Włochem i przez ponad 40 lat żył i pracował w Afryce. Przyjechał do Nairobi po wielu latach spędzonych w innych pięciu krajach: Burundi (1967-1971); Ruanda (1973-1982); Kongo, Ruanda, Burundi, Tanzania (różne projekty w rejonach wiejskich, 1983-1992). W 1992 r. wrócił do Włoch, aby opiekować się swoim tatą, który był chory na raka. Tam o. Gianni Nobili, misjonarz kombonianin, który poznał Gino w Kongo, zaprosił go, aby spędził kilka dni w slumsach Korogocho, w Nairobi. Pojechał, został kilka dni i wyjeżdżając powiedział: „Nigdy w życiu nie będę pracował tutaj”. Po śmierci jego ojca, długim rozeznaniu i modlitwach, znowu wjechał do Afryki, tym razem… do Korogocho. Powiedział wtedy to, co jego życie samo wyraziło w sposób oczywisty: „Ludzie w tych slumsach zmienili moje życie. Jeśli niestety istnieje takie miejsce na świecie jak Korogocho, nie mogę nie być tutaj”.

Praca w Korogocho Przejście z wiejskiego środowiska w Ruandzie i Burundi do piekła Korogocho (dzisiaj w tym slumsie mieszka 120.000 ludzi na obszarze trochę większym niż 1 km2) było dla Gino bardzo trudne. Żył z Kombonianami w baraku, modląc się z nimi, pracując z najbiedniejszymi. Na początku jako miejsce pracy wybrał dla siebie Mukuru, czyli ogromne i okropne wysypisko śmieci, na którym, w nieludzkich warunkach, pracuje i żyje kilka tysięcy ludzi. Zaczął z nimi dwie spółki (wciąż dobrze funkcjonujące), które pozwalają ludziom zarabiać trochę więcej, nie wykorzystują jak inne firmy i polepszyły warunki pracy. Wybór ten zapłacił życiem. Pod koniec września 2008 Gino szybko musiał wrócić do Włoch na dogłębne badania leksarskie. W Nairobi bowiem lekarze zdiagnozowali mu raka na płucach. Z pewnością choroba była spowodowana przez dymy z wysypiska śmieci i toksyczne śmieci. 15 lat w takim miejscu ma swoją wysoką cenę. Gino umarł 28 listopada 2008. Na stoliku w swoim bardzo skromnym pokojku w Korogocho zostawił karteczkę z tymi słowami: „Thank you to all of you. Mungu akipenda tutaonana soon. Mungu awalinde! (Dziękuję Wam wszystkim. Jak Bóg zechce spotkamy się niedługo. Niech Bóg Was chroni). Gino”.

Wspomnienia Pamiętam Gino jako człowieka miłego i pokornego, ale bardzo zdecydowanego w dążeniu do tego, co wybrał. Nigdy nie chciał być w centrum uwagi. Nie wierzył w jałmużnę ani pomoc z zagranicy, miał natomiast ogromne, bezgraniczne zaufanie do ludzi, najbiedniejszych, i w to, że oni moga rzeczywiście wstać na własne nogi i razem zmieniać swój los. Pamiętam kiedy, w 1997 r., przed jego wyjazdem na krótki czas odpoczynku i formacji (pojechał na kilka miesięcy do Jerozolimy), odprawiliśmy z nim Mszę pożegnalną. Każdy z nas chciał wyrazić słowami jak bardzo był wdzięczny Ginowi, za wszystko, co dotychczas zrobił. Pamiętam jak Gino, słuchając tych pochwal, czuł się bardzo nieswojo, skrępowany: nigdy nie lubił kiedy mówiło się o nim. Albo kiedy, zostawszy na jakiś czas „sam” w baraku, bo wszyscy Kombonianie wyjechali na jakieś zebranie, ktoś go zapytał: „Jak możesz zostać tutaj sam? Nie boisz się?”. Gino spokojnie i uśmiechnięty odpowiedział: „Sam? Jak to sam? Ze mną w Korogocho jest sto tysięcy ludzi…”. Ostatni projekt zapoczątkowany przez Gino dalej trwa. Jest to „Kształcenie dla życia” (Education for Life), program uświadamiający młodych i nauczycieli o chorobie HIV/AIDS. Gino wierzył do końca w życie, walczył na wszystkich frontach o życie, które uważał za najcenniejszy dar od Boga. W nim widzę realizowane i rozumiem lepiej słowa Jezusa: „Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity… Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich”. Oddać swoje życie znaczy dokładnie to: zostać do konca, gdziekolwiek jestem, bez względu na ryzyko, bo tam, i tylko tam, mogę być malutkiem światełkiem nadziei i miłości.

To nie bohaterstwo Gino nie jest bohaterem, nigdy by nie chciał być nazywanym bohaterem. Nie jest także wyjątkiem: tak jak on umarł, codziennie w Korogocho i wielu innych podobnych miejscach umiera kilkaset ludzi, zapomnianych przez „cywilizowany” świat. Gino jednak zostawił mi i – jestem przekonany – nam wszystkim ogromny przykład. Jaki? Po prostu to, że znalazł swój skarb: służbę ubogim; wierzył głęboko, że to jest dla niego najważniejsze w jego życiu; i miał odwagę spędzić całe swoje życie dążąc do tego celu. Czasami bał się, czasem był sfrustrowany, bo w Korogocho napewno nie natychmiast można zobaczyć owoce swojej pracy. Ale ciągle ufał, bo wiedział, że ta misja jest o wiele większa niż jego życie. I będzie ona spełniona kiedy odda swoje życie, dokładnie tak jak Jezus zapowiedział. Miał wiarę jak skała. W jego pokojku zostały także dwie dla niego najważniejsze książki, tak zużyte, że prawie nie dało się je czytać: Pismo Święte i Księga Psalmów … Dziękuję Gino, przyjacielu i dobry sługo! A teraz: do roboty!

 

o. Stefan, kombonianin

 

 Dokument bez tytułu