„Lunatyczna kraina”: Martwa droga

afryka.org Kultura Książki „Lunatyczna kraina”: Martwa droga

„Droga, która otwiera się teraz przed naszymi oczyma, nie krzyżuje się z żadną inną. Zległa gruntowniej niż wszystkie minione stulecia, samotnie podtrzymując dystans. Na poboczach rdzewieją spalone samochody, pozostałości z rozbojów. W trwającej dookoła sawannie jeszcze tylko baobaby obserwują więdnący świat.”

W tamtych stronach wojna uśmierciła drogę. Po ścieżkach włóczyły się tylko hieny, poryjkując w popiołach i pyle. Pejzaż skrzyżował się z nigdy dotąd niewidzianymi smutkami o barwach, które oblepiały usta. Barwy te były brudne, tak brudne, że utraciły wszelką lekkość, odarte całkowicie ze śmiałości wzniesienia skrzydeł ku błękitowi. Niebo w tych stronach stało się niemożliwością. A żywi przywykli do ziemi, poddając się z rezygnacją nauce śmierci.

Droga, która otwiera się teraz przed naszymi oczyma, nie krzyżuje się z żadną inną. Zległa gruntowniej niż wszystkie minione stulecia, samotnie podtrzymując dystans. Na poboczach rdzewieją spalone samochody, pozostałości z rozbojów. W trwającej dookoła sawannie jeszcze tylko baobaby obserwują więdnący świat.

Drogą idą starzec i chłopiec. Idą rozkołysanym krokiem, jakby wędrowanie było od chwili narodzin ich jedyną powinnością. Idą znikąd, zamieniając bezruch w ciągłe przybywanie, w nieustannym oczekiwaniu na to, co dalej. Uciekają przed wojną, tą wojną, która zaraziła cały ich kraj. Idą, łudząc się, że gdzieś dalej znajdą spokojne schronienie. Suną przed siebie boso, a ich ubrania mają tę samą barwę co droga. Starzec nazywa się Tuahir. Jest chudy, sprawia wrażenie, jakby utracił całą swoją treść. Chłopiec ma na imię Muidinga. Od czasu gdy opuścił obóz dla uchodźców, idzie przodem. Lekko utyka, jedna z nóg nie dotrzymuje kroku drugiej. To pozostałość po chorobie, która jeszcze niedawno targała nim tak, że aż otarł się o śmierć. Kiedy wszyscy inni się odwrócili, przygarnął go stary Tuahir. Chłopiec przeistaczał się już w cień, śluz i ropa sączyły mu się nie tylko z nosa, ale i z całej głowy. Starzec musiał go nauczyć wszystkiego od początku: chodzenia, mówienia, myślenia. Muidinga ponownie się schłopięcił. Jednak to drugie dzieciństwo zostało przyśpieszone wymogami przetrwania. Kiedy wyruszali w podróż, zdążył już nawyknąć do śpiewania, dając upust beztroskiemu żartworzeniu. Ale wskutek obcowania z samotnością śpiew przestał się z niego dobywać. Dwaj wędrowcy współbrzmieli z drogą, przywiędli i pozbawieni nadziei.

Muidinga i Tuahir stają teraz przed spalonym autobusem. Spierają się, nie mogąc dojść do zgody. Młody rzuca torbę na ziemię, rozbudzając tuman kurzu. Stary go łaje:
– Mówię ci, mały: właśnie tutaj będzie nasz dom.
– Tutaj? W całkowicie spalonym machimbombo?
– Nie masz o niczym pojęcia, mały. To, co już spalone, nigdy więcej nie będzie się palić.
Muidinga nie jest przekonany. Patrzy na równinę. Wszystko wygląda na omdlałe. W tych stronach, tak odartych z wszelkiego blasku, już nie chce się mieć racji. Dlatego ustępuje. Obchodzi machimbombo dookoła. Pojazd wypadł z drogi, stanął bokiem do szosy. Przód został zmiażdżony wskutek zderzenia z olbrzymim baobabem. Muidinga opiera się o pień drzewa i pyta:
– Ale czy na drodze nie jest bardziej niebezpiecznie, Tuahirze? Nie lepiej ukryć się w chaszczach?
– Nic podobnego. Tutaj będziemy od razu widzieli, kto przechodzi. Rozumiesz, o czym mówię?
– Ty zawsze wiesz lepiej, Tuahirze.
– Nie ma się co uskarżać. Zresztą wszystko przez ciebie: czy to nie ty chciałeś szukać swoich rodziców?
– Chciałem. Ale drogą chodzą tylko bando.
– Jak przyjdą bando, będziemy udawać, że nie żyjemy. Uznają, że zdechliśmy razem z machimbombo.
Wchodzą do autobusu. Na siedzeniach i na podłodze wciąż pełno jest zwęglonych ciał. Muidinga się wycofuje. Stary idzie między siedzeniami, przegląda zakamarki pojazdu.
– Ci spalili się porządnie. Spójrz, jacy wszyscy się zrobili malutcy. Wygląda na to, że ogień lubi oglądać nas jako dzieci.
Tuahir sadowi się na tylnym siedzeniu, gdzie nie dotarł ogień. Chłopiec nadal się waha, lękając się wejść do środka. Stary go zachęca:
– Chodź, tych zmarłych oczyściły płomienie.
Muidinga posuwa się naprzód, stawiając kroki z tysiąckrotną ostrożnością. Ten przybytek zarażony jest śmiercią. Trzeba by tysiąca obrzędów, aby oczyścić autobus.
– Nie rób takiej miny, mały. Zmarli się obrażają, kiedy okazujemy im nasze obrzydzenie.
Muidinga kładzie torbę na ławce. Siada i przygląda się uratowanemu zakątkowi. Jest dach, są siedzenia i oparcia. W tym czasie stary, bez cienia lęku, kładzie się, aby odpocząć. Z zamkniętymi oczami przeciąga się w głos:
– Pyszniutki jest ten cień. Nie odpoczywałem ani chwili, od kiedy uciekliśmy z obozu. Ty nie chcesz się zacienić?
– Tuahirze, zabierzmy stąd te zwłoki.
– A dlaczego? Śmierdzą ci?
Chłopiec nie odpowiada od razu. Zwrócony jest w stronę rozbitego okna. Stary nalega, aby też odpoczął. Od czasu opuszczenia obozu dla uchodźców ani razu nie przystanęli. Muidinga wciąż stoi odwrócony do niego plecami. Słychać tylko jego oddech, ześlizgujący się niemal w szloch. W końcu powtarza swoje szepczące błaganie: aby oczyścić ich nowe miejsce schronienia.
– Proszę cię, wujku Tuahirze. Mam już dosyć życia wśród trupów.
– Nie jestem twoim wujkiem!- upomina go po-śpiesznie stary. I grozi: – Nie spoufalaj się za bardzo, chłopcze!
– Ale taki zwrot to tylko część tradycji – upiera się Muidinga.
– W twoim wydaniu mi się nie podoba.
– Nigdy więcej już cię tak nie nazwę.
– I powiedz mi jeszcze jedno: dlaczego chcesz odnaleźć swoich rodziców?
– Przecież wyjaśniałem ci już to tyle razy.
– Nie mogę tego zrozumieć. Powiem ci coś: twoi rodzice nie będą chcieli cię oglądać, nawet żywego.
– Dlaczego?
– Podczas wojny dzieci są ciężarem, który maningue kłopota.
Wychodzą, aby pogrzebać trupy. Nie odchodzą da-leko. Wykopują tylko jeden grób, żeby zaoszczędzić sobie wysiłku. W drodze powrotnej znajdują jeszcze jednego nieboszczyka. Leży na brzuchu, tuż przy bandzie. Nie jest spalony. Zginął od kuli. Koszula jest tak przesiąknięta krwią, że trudno odgadnąć jej oryginalną barwę. Obok niego leży walizka, zamknięta, nienaruszona. Tuahir szturcha zwłoki nogą. Przeszukuje mu kieszenie, ale na próżno: ktoś już je zdążył opróżnić.
– Ej, ten gość jeszcze nie śmierdzi. Zaatakowali machimbombo niedawno.
Chłopaka przechodzą dreszcze. Tragedia okazuje się świeższa, niż przypuszczał. Duchy zmarłych wciąż tutaj przebywają. Jednak Tuahir wydaje się nieczuły na ich sąsiedztwo. Grzebią ostatniego trupa. Do końca nie oglądają jego twarzy: wloką go, tak jak leżał, i bronuje zębami ziemię. Po zasypaniu dołu stary wciąga walizkę do autobusu. Usiłuje otworzyć znalezisko, jednak nie potrafi. Woła na pomoc Muidingę:
– Otwieraj, zobaczymy, co jest w środku.
Pośpiesznie forsują zamek. W walizce znajdują ubrania, pudełko z jedzeniem. Na wierzchu walają się szkolne zeszyty, zabazgrane niewyraźnymi literami. Stary wyciąga pudełko z żywnością. Muidinga przegląda papiery.
– Patrz, Tuahirze. To są listy.
– Mnie interesuje jedzenie.
Chłopiec przerzuca pozostałą zawartość walizki. Czujne dłonie wędrują po jej zakamarkach. Stary przywołuje go do porządku: niech zostawi wszystko tak, jak jest, i niech zamknie wieko.
– Zostaw te papierzyska. Przydadzą się na rozpałkę.
Młody wyciąga zeszyty. Wsuwa je pod swoje siedzenie. Wygląda na to, że nie zamierza poświęcić tych papierów na rozpałkę. Nieobecny, siedzi na swoim miejscu. Tymczasem na zewnątrz wszystko zamienia się w noc. Zaczyna królować leśna ślepa czerń. Muidinga spogląda w mrok i drży. To jedna z tych czerni, której nie połkną nawet kruki. Strach wodzi swoimi rogami po piersi chłopca, który kładzie się zwinięty w kłębek niczym congolote. Machimbombo poddaje się ciszy, wszystko staje się posępnym milczeniem.
Po chwili daje się słyszeć szloch ciągnący się niemal niesłyszalną strugą. To Muidinga płacze. Stary wstaje i sarka:
– Przestań płakać!
– Bo mi doskwiera jeden smutek…
– Jak będziesz tak beczeć, to wywołasz duchy. Zamknij się, albo ci ten smutek pięścią z głowy wytłukę.
– Już nigdy się stąd nie wydostaniemy.
– Wydostaniemy się, zapewniam cię. Któregoś dnia coś się musi wydarzyć. I ta wojna się skończy. Droga już zapełnia się ludźmi, ciężarówkami. Jak dawniej.
Stary, nieco rozpogodzony, obejmuje ręką drżące ramiona chłopca i pyta:
– Boisz się nocy?
Muidinga kiwa twierdząco głową.
– No to idź i rozpal ogień na zewnątrz.
Chłopiec wstaje i zaczyna przerzucać papiery, lękając się podrzeć jakąkolwiek zapisaną kartkę. W końcu oddziera okładkę jednego z zeszytów. Używa jej do rozpalenia ognia. Potem siada przy ognisku, układa obok siebie zeszyty i zaczyna czytać. Wyjąkuje literę po literze, rozszyfrowując powoli kształty każdej z nich. Uśmiecha się zadowolony ze swojej zdobyczy. Stopniowo nabiera wprawy i prędkości.
– Co robisz, chłopcze?
– Czytam.
– Prawda, już zapomniałem. Ty umiałeś czytać. No to czytaj na głos, będzie mi łatwiej zasnąć.
Chłopiec zaczyna czytać na głos. Jego oczy otwierają się szerzej niż głos, który, powolny i uważny, odszyfrowuje kolejne litery. Dopiero teraz dociera do niego, że posiada zdolność czytania. Stary Tuahir, nieznający liter, nigdy nie rozbudzał w nim tej zdolności.
Wydaje się, że głos Muidingi przyciąga uwagę księżyca. Cała noc rozjaśnia się księżycowym blaskiem. Wysrebrzona droga słucha opowieści, unoszącej się z kartek zeszytu: „Chciałbym poukładać czasy”…

Fragment pochodzi z książki Mia Couto, „Lunatyczna kraina”, która ukaże się 8 lutego nakładem wydawnictwa Karakter.

 Dokument bez tytułu