Lee Isaac Chung, syn koreańskich imigrantów, dorastał na małej farmie w stanie Arkansas, a następnie studiował biologię na Uniwersytecie w Yale. Tam odkrył kino i porzucił plany o studiach medycznych na rzecz filmu. „Munyurangabo” jest jego pierwszym filmem fabularnym
Spotykamy się w Cannes podczas 60. edycji tego festiwalu. To jest twój pierwszy film fabularny i został zakwalifikowany do konkursu. Jakie są twoje wrażenia?
– To było jedno z moich marzeń. Wielu moich mistrzów brało udział w tym festiwalu. Interesujące jest poznać festiwal z dwóch stron, jako widz, ale także jako uczestnik całego tego zgiełku, na który nie byłem zbyt dobrze przygotowany. Jednak było to fantastyczne doświadczenie zarówno dla mnie, mojej ekipy, jak i dla Ruandyjczyków, ponieważ mogliśmy pokazać Munyurangabo tak dużej publiczności.
Zdjęcia do filmu nakręcone zostały podczas twojej prawdziwej wizyty w Ruandzie w obozie humanitarnym. Jak do tego doszło i na czym polegała praca ludzi tam przebywających?
– Moja żona pracowała jako wolontariuszka przez trzy lata w Ruandzie i kiedy znów tam się wybierała zaproponowała, bym pojechał razem z nią. Pomyślałem, że to może być świetny pomysł na spędzenie lata. Ponieważ jedyną rzeczą, na której naprawdę się znam to robienie filmów, więc mogę przekazać tam swoją wiedzę. A potem narodził się pomysł zrobienia filmu. Wielu ludzi z Ruandy wciąż zadawała to samo pytanie: „Dlaczego filmowcy nie kręcą filmów o tym, co teraz się dzieje w Ruandzie? Dlaczego odtwarzają tylko ludobójstwo?”. To mnie tylko utwierdziło, że jest to bardzo dobry projekt to realizacji. Przekonałem dwóch swoich przyjaciół ze szkoły, żebyśmy wspólnie nad nim pracowali. Po przyjeździe do Ruandy, zachwyciła nas okolica. Mieliśmy tylko ogólne informacje z mediów o tym co dzieje się obecnie z tymi, którzy przeżyli ludobójstwo. Odkrywaliśmy kraj, rozmawialiśmy z wieloma ludźmi, spotkaliśmy wiele dzieci – sierot, ofiar ludobójstwa, którzy opowiadali nam o swoich doświadczeniach i życiu z dnia na dzień. Historie dwojga z nich tak bardzo przykuło naszą uwagę, że postanowiliśmy, że zagrają główne role, a wiele epizodów w filmie zostało zaczerpniętych z ich życia.
Scenariusz „Munyurangabo” to praca zbiorowa ludzi z warsztatów filmowych. Domyślam się, że był to głęboki, długotrwały i trudny proces dotykający bardzo bolesnych wspomnień i wydarzeń.
– Dobrze, że o tym mówisz. Tak naprawdę substancją filmu są dialogi. Uznałem, że to jest bardzo ważne, ponieważ niewiele wiedzieliśmy o Ruandzie, i że najlepiej dla nas jako obcokrajowców będzie odkrywanie tego kraju właśnie w ten sposób. Teraz mogę powiedzieć, że to była najlepsza część pracy nad Munyurangabo. Oczywiście dla nas najważniejszym było dowiedzieć się od nich czegoś na temat ich przeszłości. Wydaje mi się, że w momencie, kiedy mogli nam zaufać i gdy poznali nasze intencje, stali się bardziej otwarci. Nie wiem, czy było to dla nich bolesne czy traumatyczne przeżycie. Wierzę, że nie, bo staraliśmy się być bardzo delikatni w stosunku do nich. Ich historie przenieśliśmy do filmu, za co byli nam bardzo wdzięczni, ponieważ dzięki temu dowiedział się o tym świat, a także zobaczyli to mieszkańcy Ruandy.
Twój film wydaje się opierać na improwizacji, pozwoliłeś grać swoim aktorom w taki sposób w jaki chcieli. Jak ci się to udało?
– W Ruandzie jest bogata tradycja teatralna, dlatego granie jest dla nich rzeczą naturalną. I jest tam naprawdę wielu utalentowanych ludzi. Jeśli na przykład jesteś na urodzinach czy weselu, to wszyscy mężczyźni zabawiając gości wygłaszają przemowę albo opowiadają jakąś historię.
Pokazujesz wiele aspektów z tzw. poziomu duchowego. W filmie bardzo istotne są mocne zdjęcia natury, gdy głos zza kadru opowiada o całej historii. Czy od początku wiedziałeś, że wkomponujesz do filmu duchowe elementy?
– Takie było zamierzenie. Wierzę, że świat to duchowe miejsce i uważam, że sztuka powinna szukać takich elementów. Cieszę się, że w filmie jest to widoczne.
Historia ludobójstwa sprawia, że zaczynamy pytać o ludzkość. To są pytania uniwersalne, które są ważne dla każdego człowieka. Interesuje nas cały proces historyczny, który się wtedy wydarzył, ponieważ jest to forma barbarzyństwa, która się może zdarzyć wszędzie, w każdym miejscu naszej planety i w każdej chwili. Czy to też było inspiracją dla twojego filmu?
– Pewnie wiesz, że kiedyś chciałem być lekarzem i interesowały mnie sprawy społeczne. Przyznaję, że pracując nad „Munyurangabo”, dużo nad tym myślałem. Być może w przyszłości bardziej skupię się na tej kwestii. Kręcąc ten film zastanawiałam się nad tym, że przemoc ukrywa się pod niewinną formą. Chociaż ludobójstwo zakończyło się ugodą, myślisz o tym, że może znów się pojawić…
Na początku wspomniałeś, że nie powstał film o dzisiejszej Ruandzie. A pytanie które nasuwa się dzisiaj brzmi „ jak ci ludzie mogą żyć obok siebie po zbrodni ludobójstwa?” Co z pojednaniem? W jaki sposób starałeś się to przekazać?
– Szukałem na to odpowiedzi i nie jest to łatwe. Przede wszystkim skupiłem się na kwestii tożsamości, na ile możemy o niej zapomnieć czy zmienić. Zdaję sobie sprawę, że zaprezentowaliśmy w filmie bardziej pozytywną i optymistyczną odpowiedź, która raczej rodzajem modlitwy czy życzenia do świata, aby właśnie tak było.
Powiedziałeś że chciałbyś wrócić do Ruandy i nakręcić kolejny film tym razem z młodymi twórcami stamtąd. Czy sukces w Cannes przybliżył cię do tego?
– Mam nadzieję, że tak. Wierzę, że filmowcy powinni zająć się edukacją młodych ludzi, którzy tego pragną. Mimo, że wciąż się uczę, bo jestem jeszcze młody, wiem, że już mogę coś tym ludziom przekazać.
Czy masz kontakt z innymi reżyserami, np. z pochodzącym z Kamerunu François Woukoache, który wiele robi dla kraju, a niedługo zaprezentuje swój nowy film?
– Nie poznałem zbyt wielu ludzi, którzy robiliby filmy w Ruandzie czy w Afryce. Kontaktowałem się z tamtejszymi ośrodkami filmowymi. Jeden z ich przedstawicieli bardzo nam pomagał. Był naszym jedynym źródłem informacji tego co dzieje się w Afryce. Uważam, że Afryka potrzebuje silnego głosu i otwartości świata na swoje kino. Jest wielu fantastycznych filmowców z Afryki. A ironią jest, że kręcąc filmy o Afryce wybiera się filmowców z zachodu.
W twoim filmie pojawia się również ruandyjska poezja. Skąd ten pomysł?
– Poezja zawsze wywierała na mnie wielki wpływ. Prowadząc warsztaty w Ruandzie odkryłem, że jeden z uczniów (Uwayo b. Edouard) jest poetą. To zainspirowało mnie i wpadłem na pomysł, żeby uczniowie wykorzystali inne dziedziny sztuki tworząc swoje krótkie formy filmowe, m.in. żeby stworzyli obrazy zainspirowane poezją. A kiedy Edouard wyrecytował swój, bardzo wzruszyłem się i wiedziałem, że ten wiersz musi znaleźć się w filmie.
Jak to jest kręcić film w języku, którego się nie zna? Jak sobie z tym poradziłeś?
– Odpowiem ci trochę inaczej niż zazwyczaj odpowiadam na to pytanie. Interesująca jest dla mnie bariera w komunikacji z drugą osobą. Moi rodzice to Koreańczycy, ja jestem w połowie Koreańczykiem w połowie Amerykaninem, ale mój koreański jest daleki od perfekcji. Niewiele rozmawiam z rodzicami, lecz mimo bariery językowej, jesteśmy ze sobą mocno związani. I to jest fascynujące.
O czym będzie twój kolejny film?
– Myślę o połączeniu poezji i filmu. Ostatnio wzruszył mnie wiersz Geralda Sterna „Lucky Life” i chciałbym, by mój nowy film nosił taki tytuł. To opowieść o dwóch młodych mężczyznach, którzy wybierają się nad ocean, ponieważ jeden z nich jest umierający. Prawdopodobnie zrobię go w USA.
Ostatnie i chyba najtrudniejsze pytanie. Czego się nauczyłeś w Ruandzie?
– To bardzo ważne pytanie. Nauczyłem się słuchać. Na tym chyba powinna polegać kinematografia, przede wszystkim na słuchaniu a nie na wyrażaniu czy przekazywaniu czegoś.
manana