Jądro ciemności – o afrykańskim kinie grozy (2)

afryka.org Kultura Film Jądro ciemności – o afrykańskim kinie grozy (2)

Piaskowy diabeł z namibijskich przypowieści to także bohater innego – dużo zresztą lepszego – horroru afrykańskiego. Twórcą filmu jest zapewne najbardziej znany i ceniony (choć jednocześnie wielce zapomniany) reżyser horrorów wywodzący się z tego kontynentu, czyli Richard Stanley. Ekscentryczny i kontrowersyjny reżyser z Południowej Afryki sławę zdobył pracując w latach 80-tych w Wielkiej Brytanii przy wideoklipach (głównie niezależnych kapel deathmetalowych jak Fields of Nephilim). Kulminacją tego etapu życia było nagranie filmu/teledysku do płyty Brave zespołu Marillion.

Najbardziej znany dzięki brytyjskiemu postapokaliptycznemu horrorowi „Hardware” (1990) oraz niedoszłej karierze reżysera/scenarzysty „Wyspy Doktora Moreau” (1996). W przypadku tego drugiego filmu – jak noszą pogłoski – Stanley został zwolniony przez New Line Cinema cztery dni po rozpoczęciu zdjęć w wyniku konfliktu z gwiazdą filmu Valem Kilmerem. Stanley'a zastąpił znany reżyser amerykański John Frankenheimer, który niemiłosiernie przerobił scenariusz (na bardziej sensacyjny) i w rezultacie nakręcił jeden z najgorszych filmów w historii kina. Sam film wsławił się chyba głównie tym, że Marlon Brando grał z założonym na głowie pustym kubłem do lodu po szampanie, bo uznał, że tak będzie "oryginalnie". Niestety porażkę wielkobudżetowej adaptacji H.G. Wellsa niezasłużenie przypisano w dużej mierze południowoafrykańskiemu reżyserowi. O ile Frankenheimerowi później dano szansę nakręcić znakomity obraz "Ronin", niezwykle utalentowany Stanley został skazany na reżyserski niebyt na ponad 10 lat (w 2008 roku ukaże się jego pierwszy film pełnometrażowy od tego czasu o nazwie "Vacation").

Najważniejszym filmem w nielicznym dorobku Stanleya jest jednak jego najbardziej osobisty afrykański obraz „Dust Devil” (1992/2006). Zresztą jest to jedna z zapomnianych perełek światowego kina grozy… Przepraszam z góry za szczegółowy opis tła powstawania filmu, ale sama historia wokół niego jest równie ciekawa, co sam obraz i niewątpliwie dodaje mu uroku.

Kanwą filmu jest połączenie lokalnej legendy o piaskowym diable zwanym Nhadiep z historią rzeczywistych seryjnych morderstw, które miały miejsce w Namibii w połowie lat 80-tych. Zresztą sam reżyser dosyć przypadkowo stał się przez chwilę jednym z podejrzanych o te zabójstwa, kiedy jeszcze jako młody człowiek wędrował stopem po namibskich pustkowiach. Świeżo po spektakularnym sukcesie "Hardware" Stanley zaczął dostawać multum intratnych ofert współpracy. Bój o reżysera wygrała jedna z amerykańskich wytwórni Miramax, która zaoferowała mu wolną rękę do nakręcenia horroru i na ładne oczy otrzymał całkiem pokaźny budżet. Zaprezentował swój projekt o Nhadiep, diable w ludzkiej skórze, który ponoć nachodził go w snach w postaci koszmarów od wielu lat. Wsparty więc całkiem sensownymi pieniędzmi wyruszył wraz z ekipą realizatorską i aktorami w sam środek Namibu. Do towarzystwa wziął całkiem 'kultowe' postacie kojarzone z nurtem horroru, jak południowoafrykańskiego aktora Zakes Mokae („Wąż i tęcza” (1988)) oraz twórcy ścieżki dźwiękowej do kilkudziesięciu horrorów – głównie włoskich – Brytyjczyka Simona Boswella. Ten ostatni ponoć obecnie tworzy muzykę ku czci papieża Jana Pawła II na zlecenie Watykanu… Do tego wziął jeszcze parę pseudogwiazdek amerykańskich, czyli Chelsea Field i Robert Burke (a.k.a. Robocop 3), a do kompletu jednego z najlepszych żyjących aktorów z RPA, John'a Matshikiza. Najwyższe jednak słowa uznania należą się brytyjskiemu operatorowi Stevenowi Chiversowi, który zrealizował tutaj kilka z najbardziej urzekających ujęć w historii światowego kina grozy (np. płonący domu w górskim pejzażu; ukręcenie szyi kochance w momencie orgazmu przez Nhadiepa; Nhadiep wywołujący burzę piaskową i dalsze sekwencje z wężem; ujęcia z lotu samolotu nad kanionem Fish River; zdjęcia z miasta-widma; scena chłopaków uczących się strzelać pod surowym okiem księdza).

Głównym antybohaterem filmu w tej opowieści bez bohaterów jest zmiennokształtny Nhadiep (grany tu o dziwo znakomicie przez Roberta „Robocop” Burke'a). Wystylizowany na Bezimiennego z filmów Sergio Leone piaskowy diabeł jest uwięziony w ciele człowieka, gdzieś na pograniczu snu i jawy, zmuszony przez wieczność wędrować na pograniczu światów. To wieczny turysta – biały autostopowicz z amerykańskim akcentem w samym środku pustyni Namib. Jako archetyp człowieka znikąd, idącego donikąd pragnie 'pomagać' zagubionym odejść z tego świata, tak jak uciekającej od męża i od życia Wendy (Chelsea Field) czy nie mogącemu się pogodzić ze śmiercią syna policjantem (Zakes Mokae). Każda postać zresztą ma znaczenie symboliczne. Mokae gra rolę detektywa śledczego w 'białej' namibskiej policji (przypominam film toczy się w latach 80-tych). Staje się tym samym obcym, outsiderem, we własnym kraju, podczas, gdy „wieczny turysta” Nhadiep jest w Namibii postacią akceptowaną – bez trudu łapie autostop na bezdrożach Afryki, jako osoba z pozoru „cywilizowana”. Osobliwa jest postać „mistyka” w filmie (grana przez Johna Matshikiza), któremu za miejsce tradycyjnej magii przodków posłużyło stare opuszczone kino samochodowe w środku pustkowia. Zresztą kulminacyjna scena toczy się w innym opuszczonym kinie, gdzie sen łączy się z jawą, sugerując, że to właśnie kino jest tym tajemniczym miejscem po drugiej stronie. Film powolny, bez szybkiej akcji, przypominający dziwne skrzyżowanie horroru ze spaghetti westernem i filmami Tarkowskiego jest esencjonalnie jednym z ciekawszych art-house horrorów kiedykolwiek zrobionych (albo przynajmniej przeze mnie widzianych). Jest też PRAWIE arcydziełem kina światowego z tego gatunku.

Dlaczego prawie? Opowieści na temat kręcenia tego filmu mogą być kanwą dla scenariusza do innego równie znakomitego filmu grozy (opowieści o postaciach migających w oddali, dziwnych zbiegach okoliczności na planie czy historii zagubionego sztyletu Nhadiepa stanowią wielce ciekawy dodatek do wydanego w 2006 roku wersji reżyserskiej filmu na DVD). Pomijając „niewytłumaczalne zjawiska” reżyser podczas wyjazdu do Namibii starł się z niezwykle dotkliwymi problemami technicznymi. W rezultacie dosyć szybko rozprawił się z budżetem zmuszony radzić sobie z prawdziwymi burzami piaskowymi niszczącymi sprzęt, kamery i transport. Co oczywiście pociągnęło za sobą spore opóźnienia w planach produkcyjnych. W dodatku amerykańscy aktorzy narzekali na warunki pracy (i jak twierdzi Stanley na złe duchy prześladujące produkcję), w związku z czym urwali się z planu, jak tylko umożliwił im to kontrakt, czyli sporo przed zakończeniem zdjęć (choć Burke wytrwał dłużej i zdaniem Stanley'a zachował się względnie w porządku wobec niego). Niektóre kluczowe sceny nakręcono z dublerką Chelsea Field, a w jednym momencie sam reżyser stanął po drugiej stronie kamery udając Nhadiepa. W innym ujęciu widzimy jak postać Zakes Mokae bezsensownie strzela w burzę piaskową. W oryginalnym scenariuszu miał tam pojawić się Robert Burke, ale z braku aktora pociski poleciały w pustą przestrzeń. Podczas ostatnich dni na planie filmowym został właściwie sam reżyser, operator i zaledwie paru oddanych towarzyszy podróży, co nie zmienia faktu, że wtedy udało się nakręcić niektóre z najlepszych scen filmu.

Wszystko mogło być inaczej, gdyby nie reakcja wytwórni filmowej Miramax, która obejrzawszy przedziwne surowe zdjęcia z planu (spodziewając się ra
czej obrazu przypominającego „Milczenie Owiec” czy „Autostopowicza”, a nie symbolicznego i powolnego produktu, jaki mieli przed sobą) wpadła w przerażenie, zdecydowała zamknąć budżet, nie ryzykować kontynuacji zdjęć do "artystycznego horroru" i zminimalizować straty. Nigdy nie sfinansowano planowane postprodukcyjnie efekty specjalne, a z wersji reżyserskiej wytwórnia niemiłosiernie obcięła ponad 30 z pierwotnych 120 minut filmu (w tym sceny koszmarów Zakes Mokae ukazujące jego paranormalne związki z Nhadiepem oraz wszystkie fragmenty z John'em Matshikiza) robiąc z niego niekoherentną papkę z kilkoma efektownymi ujęciami. Film zawisł w próżni, poszedł niemrawo w paru kinach i szybko zniknął z ekranów. Przez kolejne 14 lat Richard Stanley nie odpuścił jednak i po olbrzymim wysiłku doprowadził do zakończenia produkcji filmu w… 2006 roku. Co prawda nigdy nie udało się zrobić planowanej postprodukcji, nieodwrotnie zgubiono kilkanaście minut z oryginalnych zdjęć (wersja reżyserska z 2006 roku ma 107 minut), reżyser musiał zastępować zgubione fragmenty odrzuconymi ujęciami i nie dodano komputerowych efektów specjalnych, ale udało się sklecić jakąś najbliższą pierwotnej wizji reżysera postać filmu.

Jako ciekawostkę dodam na koniec, że istnieje tylko i wyłącznie jedna kopia kinowa filmu na świecie i ta spoczywa bezpiecznie w ręku samego Stanley'a… Na szczęście wersję reżyserską można (z trudem, ale jednak) dostać na płycie DVD. Produkt końcowy ma przebłyski geniuszu, ale koniec końców potencjał filmu został w dużej mierze zmarnowany przez problemy produkcyjne i działania wytwórni bez wizji artystycznej.

Przemysław Stępień

 Dokument bez tytułu