Rzadko piszemy tu o boksie, ale dziś nie mam żadnej wątpliwości, że napisać należy. Sam nie jestem wielkim fanem boksu – „mordobicie” bez większego etosu związanego z innymi sportami walki. Co więcej, jak już człowiek usiądzie przed telewizorem żeby zobaczyć walkę, to z reguły 10 z 12 rund to bokserskie podchody czy jak kto woli szachy na ringu. Więcej klinczów niż ciosów, więcej frustracji niż emocji, więcej taktyki niż zaciekłości i agresji na jaką czekają kibice. Ale zdarzają się perełki. I taka perełka przydarzyła się właśnie ostatniej soboty w Madison Square Garden w Nowym Jorku.
Po tej walce nikt się nie spodziewał cudów. Przede wszystkim waga super kogucia (do 55 kg) nie zapowiada tych emocji co ciężka czy nawet średnia. Poza tym, niełaskawie panujący mistrz świata Juan Manuel Lopez z Portoryko, który na 26 stoczonych walk wygrał wszystkie, z czego 24 przed czasem był murowanym faworytem. Tym bardziej, że naprzeciw niego stanąć miał Rogers Mtagwa, Tanzańczyk o pseudonimie „Tygrys” mieszkający w Filadelfii. Jego statystyki nie są powalające – 42 walki, 26 zwycięstw (18 przed czasem), 13 porażek (2 przed czasem) i 2 remisy. W porównaniu z mistrzem wypada dość blado.
Wszystko zaczęło się planowo. Lopez bombardował szczękę Tanzańczyka od samego początku. Mtagwa znosił to dzielnie aż do piątej rundy, kiedy padł pod ciosami przeciwnika na deski. Jednak ten moment był dla Tygrysa odbiciem się od dna. Od tego momentu nabrał nowych sił i zaimponował wszystkim kibicom i obserwatorom odpornością na ciosy. Lopez szalał i trafiał, ale Mtagwa nic sobie z tego nie robił, zaczął natomiast groźnie kontrować. Z upływem czasu zyskiwał coraz większą przewagę i w ostatniej rundzie był o włos od znokautowania mistrza.
W rezultacie, o wyniku walki mieli decydować sędziowie. Jeden z nich wypunktował remis, pozostali minimalne zwycięstwo Portorykańczyka. Wystarczyłoby, że jeden z ciosów Mtagwy powaliłby Lopeza na deski, a brakowała niewiarygodnie mało, a premia za liczenie przeciwnika pozwoliłaby Tanzańczykowi włożyć pas mistrzowski.
Zabrakło bardzo niewiele. A komentatorzy uznali walkę za najlepszą walkę roku, jedną z najlepszych w historii. Kibice mogli zobaczyć kawałek prawdziwego boksu – 12 rund walki na śmierć i życie. Od pierwszej do ostatniej rundy trwała mordercza wymiana ciosów. Zwłaszcza trzy ostatnie starcia były niesamowite, a wszyscy kibice zgromadzeni w nowojorskiej hali oglądali je na stojąco. Obaj bokserzy byli na skraju wyczerpania, ale żaden z nich nie poddał się. Obaj udowodnili także, że są bokserami z krwi i kości, a nie wytrawnymi taktykami i niewolnikami defensywy.
Ostatnie rundy były prawdziwą wojną – o obronie nie pamiętał żaden z pięściarzy – liczył się tylko atak i odporność na ciosy. Tygrysowi zabrakło jednej rundy, jednej minuty, jednego ciosu. Ale nazwisko Mtagwa należy zapamiętać, nie dlatego, że to przyszły mistrz świata, bo tego nie można przewidzieć. Ale walka z jego udziałem daje gwarancję emocji do końca i takiego boksu, jaki kibice chcą oglądać.
Łukasz Kalisz