W jednej chwili 40-letnia Halimo Mohamed, spokojnie siedziała w domu z dziećmi, a już w następnej musiała się pakować i uciekać przed zamieszkami i bombardowaniem, które zniszczyło domy w północnej dzielnicy Mogadishu, w tym jej dom. Po ciężkiej i niebezpiecznej wędrówce, która trwała ponad dwa tygodnie, Halimo wraz z piątką swoich dzieci, 17 marca znalazła schronienie w obozie dla uchodźców w Daadab.
Przedstawiamy jej relację:
„1 marca: Po bombardowaniach Mogadishu z 27 lutego, w których zaginęła moja najstarsza córka i 14-letni syn, a nasz dom został zniszczony, zdecydowaliśmy się na ucieczkę. Razem z sąsiadami wynajęliśmy ciężarówkę, która miała nas podwieźć do granicy z Kenią. Nie miałam nawet możliwości, aby zabrać nasze rzeczy – udało mi się wziąć tylko trochę pieniędzy i chleba dla dzieci na drogę.
2 marca: Udało nam się dotrzeć w pobliże miasta Baidoa, ok. 240 kilometrów od Mogadiszu. Tam się zatrzymaliśmy, bo zapadała noc i kierowca bał się dalej jechać, tym bardziej, że wszędzie po drodze są posterunki wojska.
3-4 marca: Udało nam się pokonać kolejne 200 kilometrów i dotrzeć nocą do miasta Bardale. Tam jednak ciężarówka się zepsuła i czekaliśmy dwa dni, aby ją naprawili. Jednak nie udało się. Dzieci jadły już tylko chleb i wodę, ale nie narzekały, bo były głodne, więc nawet to im smakowało.
5 marca: zdecydowaliśmy, że następny odcinek, 90 kilometrów do Luq przejdziemy pieszo.
6 marca: po całym dniu marszu udało nam się złapać ciężarówkę jadącą do Luq. Spędziliśmy tam noc. Byliśmy bardzo zmęczeni, głodni i spragnieni. Ludzie z miasteczka dali nam wodę, kupiłam tez trochę jedzenia, bo nasz chleb już się skończył.
7 marca: Wyruszyliśmy do Bulo Hawo, gdzie dotarliśmy tego samego dnia. Bardzo się cieszyliśmy, bo to już blisko granicy i mieliśmy nadzieję, że niedługo uda nam się ją przekroczyć.
8 marca: skierowaliśmy się w stronę granicznego miasta Mandera, ale odmówiono nam wstępu na teren Kenii i polecono, abyśmy udali się do Liboli. Płakaliśmy – Liboli jest przecież prawie tak daleko jak Mogadiszu, ponad 600 kilometrów stamtąd.
9-11 marca: postanowiłam, że przed taka długą drogą musimy wypocząć, a potem poszukać kogoś, kto zabrałby nas w kierunku Liboli.
12 marca: Wyjechaliśmy ciężarówką z Bulo Hawo do Dobley, najbliższego somalijskiego miasta w okolicach Liboli.
13 marca: Spędziliśmy noc w El-Waq, powoli kończyły nam się pieniądze – mogłam sobie pozwolić na kupno tylko jednego posiłku dziennie dla siebie i dzieci. Moim towarzyszom podróży też zaczęły kończyć się pieniądze i zapasy jedzenia, więc wspieraliśmy się w miarę możliwości.
14 marca: 160 kilometrów od Dobley zepsuła się ciężarówka. Musieliśmy znowu iść pieszo. Najgorsze, że po drodze nie było żadnych wiosek i nikt nie mógł nam pomóc czy dać choćby wody.
15 marca: dopiero po południu, po całym dniu marszu zobaczyliśmy zbliżającą się ciężarówkę. Zatrzymaliśmy go prawie siła, tarasując ciałami drogę. Musiał się więc zatrzymać i podwiózł nas do Dobley za darmo. Tam spędziliśmy noc.
16 marca: Zaczęliśmy nasz ostatni marsz w stronę Liboli, które znajdowało się ok. 18 kilometrów na południe. Byliśmy naprawdę wyczerpani podróżą i totalnie zagubieni. Nigdy nie chciałabym przeżywać takiej podróży raz jeszcze! Tym bardziej, że po drodze, wszędzie są posterunki wojska i nigdy nie wiadomo, czego będą od ciebie chcieli!
17 marca: Nareszcie dotarliśmy do Liboli! Od razu poszliśmy do ONZ-towskiej Agencji ds. Uchodźców (UNHCR) i rejestrowaliśmy się jako uchodźcy. Nie dostaliśmy na razie własnego mieszkania i dzielimy miejsce z inną rodziną, ale przynajmniej się nie boję, że ktoś zabije mnie lub któreś z moich dzieci. To poczucie bezpieczeństwa to wszystko, co mam, ale jestem za to wdzięczna!”
IRIN, tłum. maru