Zaczynamy schodzić. Wprost do kawowych plantacji, które z góry wyglądają jak krzaczki. Jako przewodnik Bebeto nie może przekroczyć w górach pięciu godzin czystego marszu z klientem. To wymóg zatrudniających go pensãos. Klient nie może sforsować się już pierwszego dnia.
Bebeto lubi ruch. Z zawodu jest kucharzem, stąd ta jego znakomita znajomość warzyw, przypraw i ziół. Jest też strażakiem-wolontariuszem i doskonałym pływakiem, ma za sobą niejedne wygrane zawody. Ale swoją przyszłość wiąże z górami. Uczy się języków. Ćwiczy. Chce zostać zawodowym przewodnikiem. Takim z papierami i ubezpieczeniem.
Widziałam, jak dziś rano z zazdrością zerkał na innego z przewodników, Luisa, który właśnie wrócił z kursu przewodnickiego we Francji. Zgrabne buty trekkingowe, ostatni krzyk mody znanej firmy, czarne wąskie okulary, lekka koszulka z oddychającego materiału, modna komórka, nonszalancja, pewność siebie.
„Bebeto, daj spokój. – ciśnie mi się na usta. – Nie masz mu czego zazdrościć. Jeśli ktoś naprawdę kocha góry i uległ czarowi twojej wyspy i twojego kraju nigdy nie wybierze do wędrówki zeuropeizowanego na pokaz pyszałka, który sądzi, że w miesiąc posiadł kunszt i wiedzę alpejskich przewodników. Szpanerskie buty tak samo utkną w błocie, gdy spływająca z gór woda zaleje pracowicie posadzone iniamy. Ciemne okulary nie przysłonią braku pokory wobec natury, która od wieków rządzi tu człowiekiem i dyktuje mu rytm życia, a przewodnicki certyfikat nie zastąpi dumy z własnych korzeni i tradycji.
„Wypijemy wieczorem szklaneczkę rumu? – Bebeto zostawia mnie pod drzwiami pensao „U Blaise'a", – „Ja stawiam". „Jasne, z przyjemnością". W pokoju zrzucam szybko plecak i pędzę do maleńkiej zatoczki rybackiej. Kobiety, czekające na swych mężczyzn wracających z połowu urządziły tam mały targ i stoją z miskami wypełnionymi owocami i warzywami. Chcę zrobić prezent Marii i Jorge i kupić im mango da terra, które uwielbiają. Nic dziwnego, są pyszne, ale w porównaniu z ubiegłym rokiem urodzaju nie było, trzeba więc na nie trafić .
Biorę całą miskę, czyli pięćdziesiąt, czym wprawiam kobietę w lekkie oszołomienie. Niewątpliwie byłam klientką dnia! Jeszcze nie wiem, że żadna górska ścieżka dla kóz w pełnym słońcu nie dała mi tak w kość, jak plecak wyładowany po brzegi mango. Nie wiem też, że następnego dnia rano w drodze powrotnej do portu, skąd popłynę na „moją" wyspę Sâo Vicente, karkołomna, wijąca się nad przepaściami szosa zbierze kolejne żniwo: poprzedzający nas samochód aluguera z tubylcami i turystami będzie miał wypadek, w którym zginie kobieta.
Zostawiam mango na stole i idę pożegnać się z Ponta da Sol. Gdy stoi się na wysokiej, wąskiej, głęboko wysuniętej w morze skale ma się przed sobą tylko bezkres oceanu. Wystarczą rozpostarte ramiona i odrobina wyobraźni, a skała zaczyna płynąć i mamy gotową, słynną scenę z Titanica. Jeszcze tylko cudownie kiczowaty zachód słońca i wszystko oblewa ciemnoniebieski mrok, przecinany gdzieniegdzie cieniem palm i zarysem solidnych falochronów.
Rozgrzane, lepkie powietrze mimo morskiej bryzy nie pozwoli zamknąć okna ani balkonowych drzwi. Zresztą czy warto spać w ostatnią noc na tym najdalej wysuniętym na zachód skrawku afrykańskiej ziemi?
Elżbieta