Na polskim rynku wydawniczym ukazała się właśnie książka „RPA – kraj niespodzianek”. 6700 przejechanych kilometrów, 8 odwiedzonych parków narodowych, 1 okradziona karta kredytowa, 3 obejrzane stadiony, 1 przedziurawiona opona, 5 kilogramów zjedzonych biltongów, 1 zaręczyny, 13 hoteli, 1 nocleg w samochodzie – oto bilans niezwykłej podróży w 15 dni dookoła RPA. Podróży, która daje wyobrażenie o pięknie kraju, jego różnorodności krajobrazowej, bogatej faunie i florze, jak też o życiu zwykłych mieszkańców. Publikujemy fragment tej książki i zachęcamy do poznawania RPA.
Dzień 2
Następnego dnia mamy w planie kilka atrakcji, nie możemy zatem zbyt długo się wylegiwać. Dajemy sobie jednak trochę wypocząć i na śniadanie wybieramy się o 9.30. Pokój śniadaniowy (bo nie restauracja) jest mały, oprócz naszego stolika tylko jeszcze jeden, przy którym kończy posiłek Francuzka z trójką małych dzieci. Spodziewamy się zatem szybkiej obsługi, tym bardziej że zaraz pojawiają się przy nas dwie Afrykanki. Instruują nas, jak mamy się obsłużyć płatkami i mlekiem, po czym znikają na dobre 10 minut. Z menu położonego na stole dowiadujemy się, że można jeszcze zjeść jajka z dodatkami, więc grzecznie czekamy, aż ktoś przyjdzie przyjąć zamówienie. W końcu Afrykanki znów się zjawiają, tym razem w trójkę, i kiwają grzecznie głowami, gdy mówimy: jeden omlet z bekonem, cebulą i pomidorami, drugi tak samo plus pieczarki, a trzeci (dla mnie) z samą cebulą i pomidorami. I teraz zaczyna się czekanie – mija co najmniej kwadrans, zanim Afrykanki, znowu we trzy, przynoszą nam potrawy. Jeden omlet jest bez bekonu, natomiast „pomidory” to plaster pomidora ułożony obok omletu! Zatem mój omlet jest tylko ze smażoną cebulą. No cóż, nie śmiemy krytykować, bo kelnerki przyniosły je z tak serdecznymi uśmiechami, że nie mamy sumienia.
Ruszamy z hotelu na południe Johannesburga. Miasto nazywane jest „bramą Afryki”, bo dzięki dobrze rozwiniętej infrastrukturze i zaawansowanej gospodarce stanowi dla wielu firm bazę pozwalającą na ekspansję w innych państwach południa Afryki oraz Afryki Subsaharyjskiej. Jest też dla czarnych mieszkańców kontynentu bramą do lepszego życia – masowo ściągają tu w poszukiwaniu pracy i lepszych widoków na przyszłość. Nazwa miasta pochodzi od afrykanerskiego imienia Johann, do dziś jednak pozostaje zagadką, którego sławnego Johanna w ten sposób uhonorowano. Obecnie miejscowi częściej używają formy skróconej – Jo’burg, co jest nazwą kulturowo bardziej neutralną.
Podstawą rozwoju ośrodka od 120 lat jest złoto, którego złoża, odkryte w 1886 roku, okazały się bogatsze od innych i jak się przewiduje, wystarczą na jeszcze sto lat. W samym mieście już się go nie wydobywa, jedynie w okolicach. I właśnie dzięki temu Johannesburg jest największym na świecie miastem, które nie leży nad rzeką lub innym zbiornikiem wodnym. Źródłem jego rozkwitu była bowiem nie woda, lecz złoto. Obecnie jednak to dobrodziejstwo może się przyczynić do zagłady miasta – pojawiły się bowiem apokaliptyczne wizje zapadnięcia się centralnej części metropolii. Opustoszałe chodniki kopalń wypełniły się wodą, która z czasem zakwasza się, staje się wysoce toksyczna i podchodzi coraz wyżej. W chwili obecnej jest na głębokości 550 metrów, ale zbliża się do powierzchni ziemi każdego dnia o prawie metr. W ciągu najbliższych piętnastu miesięcy może dojść do krytycznego poziomu, na którym znajdują się fundamenty budynków. Żelbetonowe konstrukcje mogą zacząć korodować i, jak w najgorszych wizjach, przewracać się na wzór kostek domina.
Johannesburg położony jest na rozległej równinie o średniej wysokości 1700 m n.p.m., w prowincji Gauteng, najmniejszej, ale i najbogatszej ze wszystkich prowincji RPA. Usytuowanie geograficzne sprawia, że klimat jest tu suchy i ciepły, śnieg należy do rzadkości, latem temperatura raczej nie przekracza 30 stopni. Do uciążliwych, zwłaszcza dla przybysza, kaprysów klimatu należą silne wichury występujące na przełomie sierpnia i września. Podczas jednego z moich pobytów w tym mieście w 2009 roku trafiłam akurat na taki wiatr, który dął nieprzyjemnie przez całą noc, nie dając mi spać i wywołując przykry ból głowy. Łagodny klimat sprawia natomiast, że w Jo’burgu, podobnie jak na większości terytorium RPA, nie występuje malaria (wyjątek stanowią tu tereny Narodowego Parku Krugera, jednakże tylko w okresie letnim, zatem mniej więcej od grudnia do lutego).
Przez miasto dziennie przejeżdża prawie milion osób, a głównym środkiem transportu są „czarne taksówki”, czyli mikrobusy przewożące przede wszystkim ciemnoskórych klientów. Należą do prywatnych fi rm zrzeszonych w dwóch korporacjach, będących pracodawcą dla pokaźnego odsetka zatrudnionych. Co stanowi o ich sile, której pokaz dali falą protestów na wieść o wprowadzeniu do transportu publicznego autobusów REA VAYA w sierpniu 2009 roku. Miały być one częściowym rozwiązaniem problemu, na który zwracała uwagę FIFA: brak prawidłowo rozwiniętej komunikacji miejskiej w miastach, gdzie miały się odbywać mecze mundialu w 2010 roku. Jednocześnie mogły się okazać poważną konkurencją dla „czarnych taksówek” oferujących usługi trochę drożej (ceny biletów autobusowych to 2-3, 5 randa). Albo te protesty odniosły jakiś skutek, albo władzom miasta zabrakło pieniędzy, dość, że po roku funkcjonowania REA VAYA oferta ogranicza się do ośmiu linii autobusowych. A przecież w mieście zakorkowanym w godzinach szczytu od nadmiaru pojazdów kołowych wybudowanie metra aż się prosi! Niestety, problemem w tym przypadku nie są pieniądze, lecz wciąż istniejące uprzedzenia rasowe. Gdy zapytałam bowiem białego, mieszkającego w Jo’burgu od 20 lat, dlaczego miasto nie buduje metra, odpowiedział:
Po co? Dla czarnych?
Nie – odparłam – dla wszystkich.
Ale biały nie wsiadłby do takiego środka komunikacji – usłyszałam – bo wiedziałby, że musi podróżować głównie z czarnymi. Dlaczego więc miasto miałoby budować coś, co by służyło tylko czarnym? I miasto wciąż się dusi w spalinach bez perspektyw na jakiekolwiek zmiany.
„Czarne taksówki” dominują zatem w przewozie osób, co wcale nie znaczy, że potrafi ą zadbać o klienta. Znany południowoafrykański komik, Ndumiso Ngcobo, nazywający siebie „miejskim wojownikiem Zulu”, w swojej książce „Some Of My Best Friends Are White” (Niektórzy z moich najlepszych przyjaciół są biali) wziął na ostrze swojej ciętej krytyki kierowców wspomnianych taksówek. Ngcobo jako młody człowiek musiał korzystać z ich usług dość często, doświadczył tym samym na własnej skórze np. czterogodzinnego oczekiwania w minibusie przy zewnętrznej temperaturze 35 stopni w cieniu, bo pojazd ma być zapełniony, zanim wyjedzie w trasę. A pasażer nijak nie może zaprotestować, nie mówiąc już o wyjściu do toalety, obowiązuje bowiem zasada. „Jeśli wsiadłeś, siedzisz”. Ngcobo był raz świadkiem, jak kierowca spokojnie jadł kanapki, oczekując na resztę klientów, poświęcił się jednak i przerwał posiłek, by siłą wciągnąć do taksówki z powrotem kobietę, która chciała się przesiąść do samochodu męża. Co z tego, że się spieszyła do pracy? Nic nie pomogło, że chciała mu zapłacić za kurs, choć z niego nie skorzystała, byleby ją wypuścił do męża. Kierowca wepchnął ją do minibusu, a mąż nawet nie zaprotestował, bo do pomocy koledze natychmiast ruszyli kierowcy innych taksówek. Dlatego my nie próbujemy nawet takich przejażdżek…
Chcę, byśmy zwiedzili największy stadion w RPA – Soccer City Stadium. Ku naszemu zaskoczeniu teren wokół jest pusty, drogi dojazdowe też, a strażnicy po wschodniej stronie stadionu nie są nawet pewni, czy obiekt można zwiedzać. Docieramy do bramek po drugiej stronie obiektu i tam się dowiadujemy, że owszem, można zwiedzać, ale trzeba – tłumacząc dosłownie słowa czarnego parkingowego – „zarezerwować wycieczkę”. Już mam wizję, że powinniśmy byli rezerwować coś z wyprzedzeniem, przed przyjazdem, tymczasem po kilkunastu minutach wyjaśnia się, że chodzi po prostu o wykupienie wycieczki wraz z przewodnikiem (płci żeńskiej). Zwiedzamy trybuny, części dla VIP-ów, szatnie, murawę – i dowiadujemy się, że stadion jest jednym z pięciu największych na świecie. Imponujące, lecz nas intryguje, co się dzieje z takim olbrzymem półtora miesiąca po mundialu. I dowiadujemy się, że nie stoi pusty, bo co kilka dni rozgrywane są tu mecze narodowej reprezentacji – zarówno tej w piłce nożnej, czyli drużyny Bafana Bafana, jak i w rugby, czyli teamu Springboksów. Oprócz tego do kas obiektu wpływa też trochę pieniędzy od turystów – nie zwiedzamy bowiem sami, dołączyła do nas grupa Turków.
Potem ruszamy do pobliskiego Soweto – dzielnicy, którą każdy biały raczej omija. To skrót od South-West Township Organisation, nazwy określającej jej geograficzne położenie w odniesieniu do centrum miasta. Dzielnica powstała w 1904 roku jako teren wyznaczony pod zasiedlenie dla czarnych robotników, którzy zaczęli masowo napływać do pracy w szybko powstających kopalniach. Nikt nie potrafi określić, ilu obecnie liczy mieszkańców. Oficjalne dane mówią o 2-3 milionach, ale miejscowi mówią, że może tu żyć nawet dwa razy więcej osób. To tutaj bowiem osiedlają się przybysze z innych państw kontynentu w poszukiwaniu lepszego życia. Czarne przedmieścia Soweto stały się kolebką buntu przeciwko białym rządom, to tu mieszkali najsławniejsi przywódcy: Nelson Mandela, Walter Sisulu i Desmond Tutu. To tutaj 16 czerwca 1976 roku dziesięć tysięcy uczniów wyszło na ulice, żeby zaprotestować przeciwko wprowadzeniu do szkół afrykanerskiego jako języka wykładowego, i marsz ten został zatrzymany ostrą amunicją oddziałów policji. Rozpoczęło to kilkudniowe zamieszki, w których zginęło 140 osób (dla uczczenia tamtych wydarzeń 16 czerwca jest świętem narodowym o nazwie nasuwającej raczej inne skojarzenia: Dzień Młodzieży). I wreszcie to tutaj jest teraz chyba największy odsetek czarnych milionerów w tej części świata, co właśnie sprawia, że dla imigrantów z innych państw afrykańskich osiedlenie się w Soweto jest największym marzeniem. I chociaż obecnie jest to w miarę spokojny dystrykt, z typowymi osiedlami „domków Mandeli”, to na obrzeżach widać prymitywne konstrukcje z blachy falistej, w których w fatalnych warunkach mieszkają Murzyni.
Nie zrażamy się, bo przecież naszym zadaniem jest sprawdzić, na ile biały może spokojnie podróżować po tym zaskakującym kraju. Parkujemy samochód na ulicy niedaleko domu Mandeli, ponieważ zamierzamy zwiedzić muzeum, które się tam mieści. Zaraz pojawiają się chłopcy zgłaszający chęć popilnowania auta – zgadzamy się bez wahania, w tych okolicach to pewnie jedyne rozwiązanie. Dom (a raczej domek), w którym mieszkał Nelson Mandela do aresztowania w 1964 roku, jest niewielki i wraz z okalającym terenem ledwo mieści zwiedzających. Czekamy zatem chwilę, aż skończy wizytę poprzednia grupa, i rozpoczynamy podróż po przeszłości. Przewodnik wprowadza nas w okres młodości Mandeli, opowiada o edukacji bohatera, jego żonach, dzieciach, wnukach i prawnukach. Robią na nas wrażenie pomieszczenia, w których Winnie, druga żona Nelsona, postawiła mur, by chronić się za nim przed strzałami policjantów, którzy co rusz ją nachodzili, gdy sam Mandela odsiadywał już rekordowy wyrok za działalność polityczną. Dziury od kul w murach, pokrywki śmietników służące za tarcze – wszystko drastycznie przypomina, jak okrutnym systemem był apartheid.
Pojawia się też akcent lżejszy: w trakcie naszego zwiedzania przybywa grupa czarnych uczniów, która podzielona zostaje na dwie grupy i – ku zaskoczeniu także naszego przewodnika – pierwsza wchodzi do środka część męska. A do sypialni Mandeli, w której akurat jesteśmy, wkracza para chłopców trzymających się za ręce! Czyż nie jest to zaskakujące, że w kraju tylu uprzedzeń rasowych nie stanowi żadnego problemu tak jawne eksponowanie homoseksualizmu, i to jeszcze wśród młodzieży? Na wycieczce klasowej? Pod tym względem z naszą tolerancją jesteśmy daleko za nimi… Później się dowiem, że RPA jako jak dotąd jedyne państwo afrykańskie zalegalizowało związki małżeńskie osób tej samej płci.
Pora kończyć wizytę w Soweto, musimy jednak kupić jakieś napoje i przekąski na drogę, ruszamy zatem odważnie w głąb dzielnicy w poszukiwaniu supermarketu. Po paru zakrętach znajdujemy go, ale wówczas uświadamiamy sobie, że zniknęli biali, których sporo jeszcze było przy muzeum Mandeli. Parkujemy samochód – zaraz znajduje się chętny do pilnowania, co przyjmuję tym razem już z wyraźną ulgą – i żwawo wchodzimy do sklepu.
Ochroniarz zatrzymuje mnie, bym zostawiła plecak w przechowalni, lecz dość łatwo udaje mi się go przekonać, że mam tam rzeczy osobiste, łącznie z portfelem, i że mogę mu pokazać zawartość, wychodząc ze sklepu. Sam chyba też uważał, że akurat ta przechowalnia nie jest zbyt bezpiecznym miejscem dla mojego bagażu. Sklep okazuje się dość specyfi czny, odzwierciedla wyraźnie gusty smakowe lokalnej społeczności. Trochę czasu nam zajmuje znalezienie zadowalających nas artykułów, nigdzie natomiast nie znajduję południowoafrykańskiego przysmaku, jakim są biltongi. I dopiero gdy pytam o nie sprzedawczynię na stoisku mięsnym, a ta spogląda na mnie ze zdziwieniem, uświadamiam sobie, że to chyba ostatnie miejsce, w którym powinnam o nie pytać. Przecież biltongi, czyli suszone mięso wołu, antylopy kudu lub eland bądź strusia, to wymysł białych osadników z Afryki Południowej, a dokładniej voortrekkerów, czyli Afrykanerów, którzy po wypędzeniu przez Brytyjczyków z terenów na południowych krańcach kontynentu musieli wyruszyć w daleką podróż w poszukiwaniu innych miejsc do życia. Przyszło im pokonać rozległe nieprzystępne połacie równiny Karru, a przeżycie zapewniło im właśnie suszone mięso. Reflektuję się zatem, że jesteśmy tu intruzami – przecież w całym supermarkecie nie ma ani jednego białego, a zarówno obsługa, jak i klienci sklepu spoglądają na nas jak na zjawisko.
A mnie przychodzą na myśl słowa J.M. Coetzee’ego z powieści Hańba: „Ryzykuje każdy, kto cokolwiek posiada: samochód, buty, paczkę papierosów. Wszystkiego jest za mało, żeby starczyło dla wszystkich – za mało samochodów, butów, papierosów. Za dużo ludzi, za dużo rzeczy. To, co jest, musi wejść w obieg, żeby każdy mógł się nacieszyć chociaż przez jeden dzień. Tak przynajmniej głosi teoria; trzymaj się teorii i tej pociechy, którą ona z sobą niesie. Nie ludzkie zło, tylko ogromny układ krążenia, w którego funkcjonowaniu litość i zgroza nie odgrywają żadnej roli. Tak trzeba patrzeć na życie w tym kraju: schematycznie. Inaczej można zwariować”. I przypominam sobie, że wskaźnik dokonywanych tu przestępstw należy do najwyższych na świecie, dziennie w RPA dochodzi do 50 morderstw; że poważnym problemem jest bezpieczeństwo białych farmerów – już ponad 3 tysiące osób padło ofiarą przemocy od zniesienia apartheidu; że rocznie dochodzi do prawie pół miliona gwałtów – statystycznie gwałci co czwarty mieszkaniec RPA i daje to niechlubne najwyższe miejsce na świecie w tej kategorii. Co gorsza, przeraża niska skuteczność aparatów ścigania, toteż niewiele kobiet zgłasza przestępstwo policji – tylko 2000 gwałcicieli rocznie zostaje skazanych.
Zważywszy na to wszystko, czym prędzej płacimy w kasie i wracamy do samochodu. Zastanawiam się, na ile całe zło, przed którym nas się ostrzega, to prawda tutejszego życia, a na ile podkoloryzowany obraz rzeczywistości. Daję kilka randów „dozorcy” auta, który sprawdził się w swojej roli, co mnie trochę uspokaja, i ruszamy w drogę. Musimy pokonać kilkadziesiąt kilometrów na północ, by dotrzeć do wioski Lesedi.
Zanim dojedziemy do obwodnicy, zatrzymują nas jeszcze kilkakrotnie światła – „robot” w języku mieszkańców. A przy każdym większym skrzyżowaniu napadają na nas sprzedawcy wszystkiego, co da się nosić: owoców, chipsów, zegarków, ładowarek do telefonów komórkowych i mnóstwa innych rzeczy, które wszelkimi sposobami próbują nam wcisnąć. Wkrótce ta forma handlu, poniekąd wizytówka każdego większego miasta w RPA, ograniczy się tylko do sprzedaży gazet, wprowadzono bowiem właśnie nowe regulacje prawne, a kto nie będzie ich przestrzegał, narazi się na kary pieniężne.
Opuszczamy miasto, myśląc, jak wiele sprzeczności je charakteryzuje. Jest niebezpiecznie pod wieloma względami, ale mieszkańcom z małych wiosek i imigrantom daje szansę na lepsze życie. Mieszkańcom Johannesburga nie brak też finezji i poczucia humoru. Z okazji Wielkanocny w 2010 roku niejaki Harry Jonson wyrzeźbił największego czekoladowego zająca, mierzącego cztery metry wysokości i ważącego trzy tony. Autor tego oryginalnego giganta ma nadzieję znaleźć się dzięki niemu w Księdze rekordów Guinessa. Miasto, choć ponure z wyglądu, nie musi być ponure z nastroju!
Skansen Lesedi znajduje się przy drodze prowadzącej do Sun City. Założony przez Kingsleya Holgate’a, wielkiego podróżnika, jest w zasadzie kompleksem kilku maleńkich wiosek, każdej innego plemienia: Xhosa, Basotho, Ndebele, Pedi i Zulu. Docieramy na miejsce tuż przed rozpoczęciem popołudniowej sesji pokazów. Załatwiamy formalności w recepcji – zamierzamy przecież zostać tu na noc – i udajemy się do naszego pokoju, by pozostawić bagaże. Lokum przypadło nam w wiosce Basotho, do której obsługa prowadzi nas labiryntem ścieżek. Już nam się podoba, więc nie możemy się doczekać reszty. Szybko ogarniamy wzrokiem pokój, którego wnętrze odpowiednio wystylizowano, ale nie brakuje też zdobyczy cywilizacji: telewizora, wentylatora czy czajnika elektrycznego. I ruszamy na zwiedzanie.
W ramach pierwszej części pokazu atrakcyjna przewodniczka oprowadza nas po poszczególnych wioskach, w skrócie prezentując zwyczaje i cechy charakterystyczne plemion, które są reprezentantami najważniejszych ludów południowoafrykańskich.
Zulusi, stanowiący 20% ludności RPA, to urodzeni wojownicy. Właśnie spośród Zulusów wywodził się jeden z najsłynniejszych afrykańskich przywódców, Czaka, nazywany „czarnym Napoleonem”. Objął panowanie w 1816 roku i w ciągu niespełna dziesięciu lat stworzył najsilniejsze państwo w południowo-wschodniej Afryce, bezwzględnie podporządkowując sobie kolejne plemiona. I mimo że kazał zabijać niepokornych, w tym kobiety z dziećmi, do dziś jest najbardziej czczonym spośród nieżyjących afrykańskich przywódców. Po nim kolejni wodzowie sprawiali, że państwo Zulusów się umacniało.
W drugiej połowie XIX wieku Brytyjczycy zapragnęli je sobie podporządkować i wystosowali w tym celu ultimatum. Znając charakter tego plemienia, nietrudno zgadnąć, iż odrzuciło ofertę poddania się wojskom królowej Wiktorii. W 1879 roku doszło pod Isandlwaną (około 300 kilometrów na północ od Durbanu) do wielkiej bitwy, w której najeźdźca poniósł sromotną klęskę, bo choć jego oddziały były doskonale wyposażone, to jednak Zulusi byli dziesięciokrotnie liczniejsi i pokonali je dzięki świetnej strategii. Tym samym bitwa ta była największą w historii porażką nowoczesnej armii w starciu z tubylcami. Trzeba tu dodać, że Brytyjczycy nie docenili taktyki wojennej przeciwnika – nie sądzili, że prymitywnie uzbrojony lud zdoła się bronić na miarę XIX wieku. I choć było to pyrrusowe zwycięstwo, ponieważ Zulusi w dłuższej perspektywie nic na nim nie zyskali, są dumni ze swej odwagi i rzemiosła wojennego, a przede wszystkim ze swojego ówczesnego wodza, Cetshwayo.
Obecny prezydent RPA, Jacob Zuma, także wywodzi się z Zulu. Nie kryje swego zamiłowania do wielożeństwa, żonaty pięciokrotnie, z dwoma żonami rozwiedziony. Ma 20 dzieci, w tym również nieślubne. Jego zwycięstwo w wyborach prezydenckich w 2009 roku nie było zaskoczeniem, bo miał za sobą silne poparcie partii rządzącej, ANC, jednakże wywołało sporo kontrowersji. Od kilku bowiem lat miał problemy z prawem, musiał dowodzić przed sądem swojej niewinności w sprawach o korupcję, nielegalne interesy oraz gwałt. W ostatnich miesiącach partia wycofała się z poparcia i trwa zmasowany atak na Zumę: zarzuca mu się nepotyzm i powiązania z przestępczym biznesem, prasa wręcz spekuluje, czy dotrwa do końca kadencji.
Oderwałam się od rozmyślań o Zulusach, gdy przewodniczka zaczęła opowiadać o drugim pod względem liczebności ludzie tego regionu Afryki, Xhosa, zamieszkującym głównie południową część RPA. Lud Xhosa to myśliciele, prorocy i uzdrowiciele. Silnie jest w nich zakorzeniona wiara w czary. Mówią bardzo charakterystycznie, klaskając językiem. Najsłynniejszym Xhosa jest Nelson Mandela.
Kolejna miniwioska kompleksu Lesedi należy do Ndebele, plemienia słynącego z miłości do sztuki. Kobiety odpowiedzialne są za barwne malowanie ścian zewnętrznych domu, wykonywanie różnorodnych tkanin i przedmiotów z koralików – wszystko w charakterystycznych żywych kolorach i w geometryczne wzory. Pedi mieszkają w okrągłych chatkach, do których budowy używają gliny zmieszanej z krowim łajnem, a dachy pokrywają specjalną trawą. Tradycyjnym strojem przywódcy jest lwia albo lamparcia skóra. Nie mają zacięcia do wojaczki, wolą snuć opowieści.
Na koniec dowiadujemy się nieco o Basotho, ludziach gór – zepchnięci na tereny mniej przystępne, nauczyli się, jak przetrwać w trudnym klimacie. Z tego też powodu częścią ich tradycyjnych strojów są skóry zwierząt i koce, którymi szczelnie się opatulają.
Po tym edukacyjnym spacerze przewodniczka zostawia nas w barze, gdzie mamy poczekać na dalszą część programu. Nie jesteśmy sami, są tu turyści z różnych państw, o czym świadczy różnorodność języków, jakimi się posługują. Początkowo wszyscy grzecznie sadowią się przy stolikach z dala od baru, z czasem większość coraz śmielej kupuje drinki. My próbujemy lokalnych specjałów (o egzotycznej nazwie Mamelodi Taxi), a synowi pozwalam na „springboka”, czyli likier amaruli wlany na mniejszą porcję likieru kahlua. Humory zatem grupie dopisują, kiedy na zewnątrz zapada zmrok i rozpoczyna się wieczorny pokaz tańców. Wszystko odbywa się przy hipnotycznym akompaniamencie bębnów i chociaż staram się zrobić jak najwięcej zdjęć, daję się ponieść afrykańskiej magii. Pokaz tymczasem dobiega końca i brutalnie zostaję ściągnięta na ziemię. Na pocieszenie zostajemy zaproszeni do restauracji, która zaserwuje nam miejscowe przysmaki. Zajadamy się gulaszem z krokodyla, stekami ze strusia, potrawkami z antylopy kudu i innymi smakołykami, popijając – jakżeby inaczej – południowoafrykańskie wino.
Gdy już jesteśmy na etapie deserów (tropikalne owoce, wspaniałe musy i inne), podchodzi do naszego stolika pani dość obfitych kształtów i usiłuje nam pokazać zdjęcia w swoim aparacie cyfrowym. Trudności, jakie ma zarówno z obsługą aparatu, jak i wypowiedziami w języku angielskim (do dziś nie wiem, skąd pochodziła ona oraz jej towarzysz, zażywny jegomość w średnim wieku, ich język brzmiał jakoś tak z norweska czy podobnie), wskazują na spore ilości spożytego już alkoholu. W końcu udaje jej się nam przekazać, że koniecznie musimy odwiedzić farmę dzikich kotów, w której oni wcześniej byli. Rzeczywiście, ze zdjęć wynika, iż jest tam sporo drapieżników, natomiast niezrozumiała nam się wydaje radość opowiadającej z faktu, że została nieźle podrapana przez geparda, z którym robiła sobie zdjęcia. I pokazuje nam ręce poorane wręcz z góry do dołu całkiem głębokimi ranami. A jegomość jej wtóruje. Ich skłonność do masochizmu wydaje nam się podejrzana, toteż wolimy się nie wdawać w dłuższą dyskusję w obawie przed… Właściwie sama nie wiem przed czym. Może będą chcieli, byśmy ich też podrapali?
Sonia Draga