Barbara Kraftówna śpiewała w Kabarecie Starszych Panów, że w czasie deszczu dzieci się nudzą. Było to dawno temu. Teraz większość naszych milusińskich czy pada, czy nie pada siedzi przed komputerem, skutecznie przy tym krzywiąc sobie kręgosłup i psując wzrok.
Wspólne zabawy z rówieśnikami pod trzepakiem należą już do rzadkości, a podwórek też coraz mniej. Zamienia się je na parkingi, nie dbając o „przestrzeń życiową” dla najmłodszych.
W Kongo posiadanie komputerów przez dzieci i młodzież nie jest powszechne. Mimo to dzieci tam się nie nudzą, chociaż i innych zabawek mają znacznie mniej, a najczęściej wcale ich od rodziców nie dostają. Mam na myśli zabawki kupione w sklepie. W swoich zabawach mali Kongijczycy wykorzystują przedmioty codziennego użytku lub to co mogą znaleźć w najbliższej okolicy: kamyki, patyczki, liście, muszelki itp. bawiąc się w „dom” , „szkołę” „sklep” czy „doktora”. Często sami wykonują swoje zabawki. Dziewczynki robią lalki z posiadanych gałganków lub wycinają je z papieru. Chłopcy z kawałków drutu, puszek, kapsli i innych, czasami bardzo dziwnych rzeczy tworzą samochodziki, motocykle, samoloty i inne pojazdy o wyszukanych kształtach. Starannie zrobione stanowią niekiedy źródło zarobku. Zdarzają się wśród nich prawdziwe dzieła sztuki.
Mali Kongijczycy uwielbiają grać w piłkę nożną, którą sami robią z soku drzewa kauczukowego. Atrakcją jest również koło rowerowe, które popychane kawałkiem sztywnego drutu wystarczy, by pędzić za nim aż do zadyszki. Dwa pudełka złączone sznurkiem stanowią doskonale działający telefon, a kilkumetrowej długości sznurek związany ze sobą końcami umożliwia grę „w gumę”, tak dobrze znaną w Polsce.
Moje dziewczynki nigdy nie lubiły bawić się lalkami. Fascynowało je budowanie wymyślnych konstrukcji z leżącego na środku pokoju stosu klocków lego. Podczas naszego pobytu w Kongo do tej zabawy dołączały dzieci z sąsiedztwa . Na podwórku razem bawiono się w „chowanego”, a raz dzieciaki postanowiły zza krzaków podglądać mieszkającego w pobliżu nas Belga, co skończyło się ogólnym płaczem, bo pracujący u niego dozorca obiecał, że obetnie wszystkim uszy.
Wspólna zabawa miała również aspekt edukacyjny. To dzięki niej moje dzieci nauczyły się bardzo dobrze języka lingala. Z tatą rozmawiały po francusku, ze mną po polsku, a między sobą w lingala.
Również mój mąż nauczył się nowego języka dzięki koledze z sąsiedztwa. Będąc dzieckiem bawił się na podwórku z chłopcem, którego tata był Portugalczykiem. To wystarczyło, by poznał język portugalski na tyle dobrze, aby móc swobodnie porozumiewać się z innymi. Zna go do dziś.
Mieszkając w Indze mieliśmy dom oświetlony wieczorem lampami umieszczonymi na bocznych ścianach budynku. Zlatywały się do nich najróżniejsze owady, między innymi świerszcze. Czasami były zbierane przez dzieci sąsiadów, co również stanowiło niezłą zabawę. Złapane świerszcze po upieczeniu ze smakiem chrupały nie tylko maluchy. Mnie również częstowano tym przysmakiem, ale nie potrafiłam się skusić i spróbować rumianego owada.
Z okien domu obserwowałam moją kilkuletnią córkę bawiącą się w ogródku. Do każdej przechodzącej obok ulicą osoby wołała po francusku: „Dzień dobry. Mam na imię Kasia, a ty jak się nazywasz?”. Wszyscy bardzo chętnie odpowiadali na to pytanie, często wdając się z Kasią w pogawędkę. Dzięki temu bardzo szybko poznała naszych bliższych i dalszych sąsiadów, budząc ogólną sympatię otoczenia.
Przyjaźnie zawarte podczas zabaw w Kongo przetrwały do dziś, chociaż język lingala dawno został przez moje dzieci zapomniany.
Bożena Komba
Autorka jest od ponad dwudziestu lat żoną Kongijczyka. Mają troje dzieci. W Kongo mieszkała w latach 1988-1992. Już teraz macie okazję poznać świat widziany oczami kobiety, dla której Kongo jest drugą Ojczyzną.