afryka.org Czytelnia Afryka Inaczej LUANDA, mjii wangu

LUANDA, nasze miasto! Miasto kultury, wspaniałej kuchni, przyjemności, pracy. Miasto mitów i burz. Polityki, walki, emocji. Luanda świata! Imigrantów, odwagi, nowości. Angolczyków, piękna, różnorodności. Imprez!

Tyle historii, ile osób. Ulica, jeden specjalny spacer, sposób chodzenia, rodzaj ubrania, uśmiech przyjaciela, strach załuków.

Gdyby to miasto nie rozwijało się, zostalibyśmy na zawsze jednocześnie dziećmi i dorosłymi.

Gdyby moje miasto nie zmieniłoby się, bawiłbym się dalej w chowanego pomiędzy drzewami w alei Comandante Valódia, położyłbym się w cieniu lub chował z Mimi czy Paulą. Nie byłoby pośpiechu ani zadartych nosów, ponieważ wszystkie dzielnice były równe i poborca znał każdą twarz, nigdy nie zainkasował dwa razy tę samą osobę. To sztuka, którą tylko on znał: szedł, widział i pozdrawiał każdego po imieniu.
 
Gdyby moje miasto było nadal takie małe jak je poznałem, usta domów całowałyby chodniki, z wyjątkiem tych, które cieszą się ogrodem z przodu. Rankiem, ci co musieli wstać, byli budzeni śpiewem koguta. Inni czekali na śpiew zungueira: „Kupujcie, kupujcie, kupujcie świeży chleb, ale wykupcie mnie też z gorzkiego smaku tego życia”. Gazety pisały o nagrodach. Nie było kartek pełnych krwi. Programy w radio i telewizji cieszyły ludzi, gdyż media jeszcze nie nauczyły się hipnotyzować tłumów.

Wrócę tam, ale na razie muszę studiować.

Produkty nie były wystawione w supermarketach, na wyciągnięcie ręki. Produkty były święte, w solennych świątyniach magazynu, gdzie roznosił się aromat ziaren leżących przy wejściu w wielkich workach. Był sprzedawca za ladą, z ołówkiem włożonym za ucho. Wiedział, gdzie znajdowała się każda rzecz. Ponieważ grzech nie był jeszcze wynaleziony, pisał wszystko w zeszycie, bez konieczności natychmiastowej zapłaty.
 
Moje miasto było ogrodem botanicznym, pomiędzy drzewami, za którymi ukrywał się dom. Pomiędzy jego nogami płynęła rzeka, która mówiła, że jest “dla staruszków”, aby dzieci się bały i szanowały cichą wodę, ale kiedy rzeka się rozzłościła, jej koryto rozlewało się ponad wszystkie brzegi. Pamiętam, jak wchodziliśmy na drzewa i zrywaliśmy owoce, a później szybko uciekaliśmy jak pojawiał się sąsiad. I jak jeździliśmy rowerem aż do wyspy Luandy. Jedni pływali w morzu, inni wchodzili na kamienie i nurkowali. Niektórzy, turyści, korzystali ze słońca i opalali się. Tak zawsze było w weekendy.
 
Była góra, za którą każdego ranka zagnieżdżało się słońce. Mrugało żółtymi oczami i zaczynało malować dzień: najpierw ulice, później skwery i na końcu okna, przez które przedzierało się do wnętrza domów. Ale, były czasy, kiedy góra chowała się za szczytem, aby przezimować jak niedźwiedź, i słońce było zapomniane. Wtedy niebo pokrywało się ołowiem. Nastawał wieki smutek, nie tylko dla nas, dzieci. Wylewające potoki myły wsie. Ponieważ ulice były brukowane, pomiędzy kamieniami rosła zieleń. Woda znikała powoli wsysana jakby przez gąbkę.
 
Zadaniem policji w moim mieście była tylko ochrona. Policjanci służyli, żeby chronić otwarte okna w gorące noce, ponieważ złodzieje nie wyrządzali nikomu krzywdy. Aleje były ogromne. Z ogrodami. Były łaskotane przez przejeżdżające samochody. Kobiety haftowały. Nikt nie mówił głośno. Szczekanie psów nie konkurowało z pianiem kogutów i wszyscy się znali, przynajmniej z widzenia. Nie potrzebne były życiorysy, wystarczało nazwisko.

Gdyby moje miasto się nie rozwinęło, wszyscy wiedzieliby, że nie kłamię: poza epoką deszczu, na niebie nie było chmur i słońce oślepiało. I księżyc zabarwiał czerń nocy, osładzając zakochanych. Były rynki perfumowane kwiatami a na koncertach grały reco-reco i bębny.

Nikt nie podróżował bez orszaku rodziny i przyjaciół. Organizowano wielką imprezę pożegnalną i wtedy podróżnik wyjeżdżał z błogosławieństwem rodziców, radą babci, uściskami przyjaciół, uśmiechem sąsiadów i zdjęciem dziewczyny.
 
Zawsze było mi miło mówić – „Witamy w Luandzie”. W styczniu urodziny, w lutym karnawał. O tak, karnawał! Ulice poruszały się, były specjalnie udekorowane. Euforia panowała na Marginalu. Świadomi naszego pochodzenia tańczylismy Kabetula i Semba, w tle chór pomiędzy tymi, którzy defilowali i tymi, którzy oglądali z dumą, że byliśmy wszyscy Mwangolé. My “będziemy wracać”.

Nastało późne popołudnie. Wielkie budynki wtedy jeszcze nie zakrywały nieba i widnokrąg zalewał się akwarelami: najpierw złoty w wesołym odcieniu; później pomarańczowy, aż do ciemnego błękitu, w końcu czerwony, który powoli zabarwiał się fioletem, do momentu, kiedy pojawiała się noc jedwabista, spryskana brylantami. Można było to wszystko zobaczyć w kwintalach w czasie Jango, gdzie nasi dziadkowie opowiadali różne historie, które zawsze miały swój morał.

Moje miasto się rozwinęło. Czy ja też muszę dorosnąć? Moja babcia, która zna wszystkie zagadki, mówi, że nie. Powinienem tylko rosnąć w górę i na boki. Pokazała mi drogę, którą mam wrócić do mojego miasta, które pamiętam i w pamięci bawię się z chłopcem, który się nie zmienił. Tak… To miasto, które widziało jak dorastam, gdzie całowałem moja pierwszą dziewczynę.

Wrócę. Do Stolicy mojego serca. Wrócę zobaczyć, ale na razie musze studiować. Przyjaciele przysyłają mi kartki z pozdrowieniami, proszą abym wrócił, abyśmy znów mogli razem żartować. W moich kartkach piszę, że „tak”, wrócę, ale muszą jeszcze poczekać. Skończę studia i…

Pedro

 Dokument bez tytułu