Pomimo, że od grudniowych wyborów w Kenii minęły już dwa miesiące, końca powyborczego konfliktu w tym kraju wciąż nie widać. O ile na ulice miast, w których doszło do zamieszek, wrócił spokój, to politycy nadal nie mogą osiągnąć porozumienia. Co więcej, opozycyjny Orange Democratic Movement (ODM), Raila Odinga, wezwał do organizacji masowych protestów w najbliższy czwartek.
Obie strony konfliktu, i Odinga i obecny prezydent Mwai Kibaki, miały zakończyć negocjacje w ostatni weekend. Jednak w sobotę negocjatorzy postanowili przerwać rozmowy. Dwa dni później pozycja oskarżyła stronę rządową o zmianę stanowiska w sprawie podziału władzy. ODM twierdzi, że Kibaki nie chce się nią dzielić z opozycją, która proponowała utworzenie urzędu premiera, równoważącego kompetencje prezydenta. Strona rządowa wyraziła zdziwienie przerwaniem negocjacji przez zwolenników Odinga.
W poniedziałek opozycja zgłosiła policji zamiar organizacji masowych protestów. W ten sposób spełniła wymóg prawny, dotyczący legalnych manifestacji (należy je zgłaszać na 3 dni przed terminem). Istnieje jednak obawa, że znowu dojdzie do krwawych zamieszek. Tak stało się w przypadku demonstracji z przełomu grudnia i stycznia. Oprócz manifestowania niechęci do polityków, doszło do aktów przemocy na tle etnicznym. Było o nie łatwo, bo Kibaki reprezentuje interesy ludu Kikuju, których wrogami są ludy Luo i Kalenjin, popierające Odinga. Pierwszy z nich ogłosił się prezydentem, drugi uznał, że to on wygrał wybory, a Kibaki sfałszował ich wyniki.
Teraz Kenii znowu grozi chaos. Chociaż z drugiej strony, jeśli wierzyć kenijskiej prasie, Kenijczycy są już zmęczeni konfliktem, który pochłonął życie ponad 1000 osób. Jednak dopóki obie jego strony deklarują zwycięstwo swoich kandydatów w wyborach prezydenckich z grudnia 2007 roku, wszystko wskazuje na to, że kryzys będzie trwał nadal. Przed jego kontynuacją ostrzegła amerykańska sekretarz stanu,
Condolezza Rice.
A może politycy nauczą się rozmawiać ze sobą, zamiast myśleć wyłącznie o zdobyciu władzy.
(lumi)