Kenia jest naszą bieżnią

afryka.org Czytelnia Czytelnia Kenia jest naszą bieżnią

– Na początku było ciężko, ale można się przyzwyczaić. Teraz dzień bez przebiegnięcia kilkudziesięciu kilometrów jest dniem straconym – powiedział Limo, młody biegacz, widząc jak się zasapałem, próbując dotrzymać mu kroku. W Kenii, w górskim miasteczku Kabernet, odwiedziłem obóz treningowy dla atletów.

Limo przyjechał z Nairobi na kilka miesięcy by trenować. Jest piąty w kraju w biegu na 3000 metrów z przeszkodami, ale ciągle chce być wyżej. Pochodzi z plemienia Karinji. W wieku 25 lat waży 45 kilogramów i twierdzi, że to i tak za dużo. Do biegania ubiera długie spodnie, które nie przepuszczają powietrza, by bardziej się pocić i jeszcze tracić wagę.

– Ten sport to duże wyrzeczenie – mówi Limo –  Mieszkamy tu trochę jak mnisi, tylko, że zamiast modlitwy jest bieganie – śmieje się – Pobudka o 5 rano i około 20 kilometrów po górach. Potem kąpiel, odpoczynek i śniadanie. Znów bieganie albo ćwiczenia. Obiad, bieganie, lekki jogging. Cały dzień pracy. Przychodząc do pokoju myśli się tylko o spaniu. Nie trzeba dyscypliny i zaganiania do łóżek. Wszyscy wiedzą, że rano o 5 znów pobudka.

W tym miejscu mieszka i trenuje około trzydziestu ludzi, lokalnych czempionów. Obok nas pojawił się drugi z nich – Morris, kapitan obozu. Zaprasza do biura, którego ściany całe olejone są wycinkami z gazet sportowych. Pokazuje po kolei swoich idoli, zwycięzców maratonów i lekkoatletycznych mitingów – Ten jest z Eldoret, sąsiedniego miasta, to bracia, też z okolicy, ten jest stąd, a ten jest niewidomy, ale biega maratony i jest w nich całkiem niezły. Ma przewodnika, który go naprowadza. – Pokazując największy plakat ścianie, Morris mówi w uniesieniu – A to jest Paul Tergat, legenda. Pochodzi z biednej rodziny, nic nie mieli, ale on się uparł, trenował i piął coraz wyżej… Został mistrzem.

– Chcemy być jak oni, chcemy być lepsi. – dodaje Limo – Patrzysz na swoje wyniki, OK, teraz 8.33, a następnym razem 8.32 i od razu czujesz się lepiej. To twoja motywacja- przełamywanie barier, swoich limitów. Kiedy uda ci się pokonać swój rekord życiowy jesteś najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

Biegacze szukają swojej szansy, czekają na agenta, który pomoże wystartować za granicą, wygrać i podzielić się nagrodą. Łowcy talentów pojawiają się raz na jakiś czas na zawodach, ale też w miejscach jak to. Limo gotów jest nawet zmienić narodowość.

– Kenia płaci niewiele, nawet za reprezentowanie w międzynarodowych zawodach. Dają ci ubrania, buty, znikome sumy. Dlatego marzymy o agentach. Olimpiada nie jest taka ważna, sportowcy wybierają raczej mniejsze mitingi, gdzie jednak do wygrania są pieniądze i może jakieś reklamowe kontrakty. Przenoszą się do USA, Kataru i innych krajów.
– Wkładamy wiele wysiłku, to wiele wyrzeczeń, chcemy po prostu być godnie wynagradzani…

Wyrzeczeń jest więcej. Nie ma używek, nie ma dziewczyn. – Właściwie można mieć dziewczynę – mówi Limo – ale to odciąga twoją uwagę, rozprasza.

– Kiedy wygrasz pojawia się ich mnóstwo, każda chce poznać czempiona, tego pierwszego – śmieje się Morris – Ale staramy się ich unikać, bo jak się zwiążesz, z pierwszego stajesz się osiemnastym, dwudziestym, czterdziestym itd. To kwestia życiowego wyboru.

Cóż, moim wyborem było powrócić do miasteczka 10 kilometrów minibusem. Na co oni zaczęli przekonywać, że powinienem być dobrym biegaczem, bo budowę ciała mam odpowiednią (Nawet mój wuefista w szkole powiedział kiedyś – Ty to wyglądasz jak wyselekcjonowany enerdowski sportowiec!), ale byłem sceptyczny.

– 10 kilometrów pod górę, w słońcu, hmm, no nie wiem…
– Pod koniec dnia, gdy zakończysz trening, stojąc pod prysznicem, czujesz się dobrze – mówili.
– Eem…
– Czujesz, że zrobiłeś coś ważnego…
– Pfff…
– Że ciągle nad sobą pracujesz.
– Hmm…
– Poczujesz dziką satysfakcję. Zobaczysz.
– Ech… OK… Wy przodem…

Jakoś dotarłem do mety. Tyle powiem.

Jarosław Sępek / sempeck.pl

 Dokument bez tytułu