Ewa z Zanzibaru: Weekend na wsi

afryka.org Czytelnia Poznaj Afrykę! Ewa z Zanzibaru: Weekend na wsi

W sobotę wczesnym popołudniem zebraliśmy się, żeby aktywnie wypocząć nad wodą w Nungwi, gdzie dom Matyldy, polskiej pionierki na Zanzibarze, zamieszkuje młoda para rezydująca i pilnująca wraz z trzema kotkami. Znamy ten dom dość dobrze, gościł nas poprzednio parę razy. Przy czym mnie bardziej torturował niż gościł, bo z małym dzieckiem w małym pokoju po nocy na małym łóżku żyłam, bez zmiennika – męża, pracującego od rana do wieczora, kiedy to we wsi ciemność zapadała egipska, mrok panował również w domu i w głowie mojej lęgły się czarne robaki.

Zrozumiałam, jak łatwo raj mieszkania na brzegu oceanu pod palmą i w hamaku, przeistoczyć się może w koszmarną przygodę samotnej matki z małym pojedynczym dzieckiem. Byliśmy z Kajtkiem uwięzieni w domu.

Jak już wspominałam, Nungwi to wielce radosny i turystyczny ośrodek wiejski, z tym, że nadmorski. To tu ściągają zmęczeni wspinacze po Kilimandżaro. To tu wstępują w związki małżeńskie romantyczni kochankowie. To tu prokreują (lub nie) szczęśliwcy odbywający swoje honeymoony. To tu nurkują aktywni. Smażą się leniwi. A silikonowe biusty Włoszek z pięciogwiazdkowego kurortu La Gemma pękaja pod naporem pożądliwych spojrzeń tubylców. Do tego Nungwi odwiedza cała reszta zwykłych ludzi. Na przykład my.

Podział topograficzny wioski wygląda tak: plaża nasza, reszta wasza. Albo odwrotnie, to zależy od koloru skóry, w której się aktualnie znaleźliśmy. Oczywiście, wpływy i udziały przenikają się wzajemnie. Miejscowi rybacy, ich rodziny, mordercy ośmiornic *** oraz sprzedawcy okularów słonecznych czy muszli, a także Masajowie z batikami czy artystki od henna tatoo, są zawsze obecni na białych piaskach. Tak, jak i w głębi Nungwi zawita von zeit zu zeit etnologiczna wycieczka z aparatami w poszukiwaniu ciepłych ujęć.

Szczególnie popularnym obiektem fotograficznym w środku wsi jest drzewo, na którym roi się od weaverów – żółtych jak kanarki ptaszków i ich gniazd, zwisających z gałęzi kulek wielkości dużej pomarańczy. Wdzięcznym obiektem do wciśnięcia w aparat jest chowająca się pod kolorową kangą *** twarz zanzibarskiej muzułamanki lub jej piszczącego dziecka. Do tego starannie zamiecione uliczki i domki z szarych nieotynkowanych cegieł.

Lubię chodzić do wsi z wyraźnym celem. Najczęściej jest nim drożdżowe pieczywo, czapati lub zanzipączki (bez dżemu). Pamiętam, pół roku temu, kiedy wymknęłam się z domu Matyldy po chleb na kolację, zapadał zmrok. Lampy naftowe przy chatach oświtlały brudne czajniki gotujące herbatę dla strudzonych dniem lokalsów (tymczasem zaaranżowane przez menadżerów światła kafejek nad oceanem wskazywały inteligentnie na przejrzystość filiżanek). Szłam sobie sama z torbą na przegubie i wsłuchiwałam się w dobre dźwięki z prawa i lewa. Dojrzewające dziewczyny z zakrytymi włosami chichocząc mrugały płochliwie w stronę dojrzewających chłopców, którzy wbiwszy się w sprane dżinsy, przechadzali się pewnie i beztrosko wdłuż drogi (tymczasem młode anglosaskie spadkobierczynie mortgage szykowały się do skoku w basen resortu, wokół którego muskuły w kwiecistych koszulach prężyli ich zacni ojcowie). Małe dzieciaki wołały ciche dżambo (tymczasem mój syn słuchał czytanych na głos przez tatę “Dzieci z Bullerbyn”). Kobiety smażyły placki i gadały. Stolarz zbijał stoły. Nowa we wsi Masajka otwierała swoją czajkuchnię. Faceci ze znanych budek sprzedawali frytki i miszkaki (tymczasem kelnerzy, ich pobratymcy, stukali z glancem but o but, dygając z uszanowaniem przed porcją tuna steak na talerzu) . Kaczki rozłaziły się przed snem na boki. Krowy szukały obórek. Kurczaki uciekały przed rzezią. Kozy dawały się doić…

Tymczasem świeże bułki wpadły do mojej torby (za drobną opłatą) i wraz z bułkami nowe myśli wpadły mi do głowy. O naszym globalnym systemie podróżniczym, na którego dobrostan niedawno narzekałam:

a bo te samoloty, nie dość, że trują powietrze bardziej niż wszystkie samochody i fabryki razem wzięte, to jeszcze wożą tabuny ludzi w dziewicze miejsca, które tabuny depczą i niszczą, a bo kastrujemy kultury zaginione z autentyzmu, wpierdalając im się w wyra, michy i zbiorniki wodne, przez co kultury stają się autentyczne – ale tylko za grubą kasę, a bo gorszymy odkrytym włosem i psujemy obyczajem kobiety, dzieci, imamów, a bo wreszcie – podsumowując – czy chcę brać udział w tym wszystkim?

No, i gdy tak szłam z powrotem przez wieś (bułki w torbie), poczułam, że wszystko jest na swoim miejscu. mogę sobie dywagować o moralnym prawie do dalekich podróży. Mogę brać wyrzuty sumienia na barki. Ale w żaden sposób nie zatrzymam zmian. Nie zburzę żadnej z wież (babel) telefoniczno – nadawczych, których zasięg dociera do każdego plemienia na świecie. Nie roztrzaskam coca coli. Mogę tylko robić swoje. Zmiany zapisane są w strukturze świata (i naszym DNA). Dziedziczymy po Fenicjanach, Odysach, Wikingach, a potem po Kolumbach i Magellanach. Po Livingstonach. Oraz po przewrotnych Levi – Straussach, którzy nienawidzili podróżników.

Oto więc idę wieczorem przez Nungwi i czuję, że jest szczęśliwe i wcale nieparanoiczne.

madrugada ew

www.madrugada.blox.pl

*** mordercy ośmiornic – nieletni chłopcy, którzy jednostajnym waleniem kamieniami lub kijami powoli uśmiercają rzeczone stworzenia: ośmiornice nie mogą ginąć śmiercią raptowną, gdyż nie smakują potem delikatnym podniebieniom.

*** kanga – długa i kolorowa chusta muzułmańskich kobiet w kulturze suahili; służy głównie jako przyodziewek (dzielona na dolną i górną część ciała); jest też obrusem, zasłonką, nosidełkiem dla niemowląt.

 Dokument bez tytułu