NIEobrzydliwe i pożyteczne jaszczurki, afrykańskie rodzaje gekonów, wychodzą wieczorami na łowy. Ustawiają się w gromadce lub pojedynczo, cierpliwie i nieruchomo, nad oknami lub w pobliżu wyskoko zawieszonych i długich lamp jarzeniowych, do których światła ciągną łatwe, owadzie zdobycze.
Lubimy gekony, gdziekolwiek je znajdujemy – na drzwiach łazienki, na suficie, pod zlewem w kuchni, przy ramie okiennej. Nie przeganiamy (tfu, tfu), nie boimy się. Wiemy, że im więcej gekonów, tym mniej komarów – tak, jak im więcej (głodnych) kotów, tym mniej szczurów i myszy.
Kajtek z Abu łapią maleńkie, dopiero co wyklute gekonki i noszą je czule w zamkniętych dłoniach. Łapią też te większe, które z przerażenia gubią ogony. Jaszczurki nie uciekają, są dość powolne – jeśli chodzi o reakcję na dziecko, a nie na owada, mają miekką, przyjemną skórę i wielkie, ciemne oczy. żyją cicho, dyskretnie i prawie nie rzucają się w oczy.
Zachodzę tylko w głowę, gdzie gekony składają jaja? Skoro klują się niemal codziennie, skoro tyle małych widuję na podłodze naszego salonu, muszą gdzieś tu mieć swoje gniazda (jamy, dołki, norki?).
Inne nocne zwierzęta, które żyją blisko to nietoperze.
Na uśpionych gałęziach gęstych drzewek w naszym ogrodzie, nietoperze zaczepiają palce i spuszczają głowę, zastygając w niewidocznej dla ludzkich oczu pozie. Początkowo latały z mroku do światła bijącego z lampki na murze i tylko dlatego, że były w ruchu, mogliśmy je wyłowić z nocy. Obserwowaliliśmy, jak z precyzją chirurgicznego noża tną powietrze geometrycznymi figurami.
Teraz, po kilku miesiącach, moje zmysły się wyostrzyły. Widzę, słyszę i czuję więcej.
(Wczoraj dostrzegłam na przykład szklane bezpieczniki w kolorze zielonej butelki na drutach przy słupach wysokiego napięcia. Jak również zardzewiałą bramę, przy głównej ulicy, którą jeżdżę codziennie, wciśniętą w kamienny płot z ledwie widocznym napisem: hindu creamatorium om shanti shanti. Oraz betonowy sejf z obrotowym zamkiem na szyfr, wbudowany w asfalt węzłowej miejskiej uliczki przy rondzie z zegarem – nie zliczę, ile razy tamtędy przechodziłam, mijając tę kwadratową bryłę sterczącą koło hinduskiej restauracji, która już dawno zapomniała swoje świetne czasy).
Wieczorem zdarza się, że wychodzę na taras, żeby zapalić. Otwieram i zamykam masywne, ręcznie rzeźbione (na dobrą wróżbę) zanzibarskie drzwi, siadam na patykowatym fotelu, podpalam skręta, zaciągam się i w tym momencie, zanim dym trafia do moich płuc, z pobliskiego drzewka stafeli (ang. soursor) zrywa się do lotu nietoperz wielkości kota. Zrywa się – ale nie odlatuje. Rozpościera skrzydła jak wiejskie dziwadło, no, bo kto to słyszał, być ssakiem krwiopijcą, a latać w powietrzu jak ptak; wierci się, człapie głową w dół, sprawdza poziom ultradźwięków, i decyduje, że zostaje na swojej gałęzi.
Na jego miejscu też bym nie odlatywała – znalazł sobie, krewki skubaniec, najlepszą miejscówkę w okolicy – stafeli rodzi owoce, których smak powoduje, że tracę wszystkie zmysły, te, o których sądziłam, że udało mi się je wyostrzyć. Smak stafeli jest powalający – słodki, gęsty, lekko kwaśny, wciągający. Nic dziwnego, stafeli, razem z jack fruitem, należy do rodziny durianów, a duriany sprawiają, że ludzie wariują z rozkoszy.
I rzeczywiście (a może tylko tak mi się wydaje?), rozgryzłam nietoperza, tego smakosza i frutarianina – po chwili gniecenia tyłka na niewygodnym krześle, za to pod wygodnym dla drżących gwiazd niebem, usłyszałam, że nietoperz mlaszcze, siorbie, ssie, przełyka i na koniec pluje czarnymi, lśniącymi pestkami niczym małymi obłymi kamykami, wyżutymi z lepkiego, białego miąższu zanzibarskiego owocu nieznanego w Europie i nieznalezionego w Wikipedii, nawet w tej z angielskich kolonii.
Tak. Nietoperze potrafią działać na wyobraźnię.
W 1995 roku Pembę (zanzisiostrę) i Zanzibar opanowała masowa histeria: Popo Bawa, czyli kolejne wcielenie ducha duchów – wyspiarskiego shetani. Popo Bawa mierzy(ł) około metra i przybrał postać przewrotnej hybrydy – jednookiego nietoperza. Popo (nietoperz) Bawa (skrzydło) przychodził do ludzi w nocy, we śnie, i rzucał urok. Śpiący otwierał oczy i nie mógł się ruszyć. Łapał go paraliż i duszność. Głos nie artykułował dźwięków. Przerażony człowiek widział tylko złośliwie wykrzywioną twarz Popo Bawy zbliżającego się do łóżka. A potem unieruchomiony i bezwolny, oddawał swoje ciało napalonemu shetani.
Popo Bawa z takim samym upodobaniem brał i kobiety, i mężczyzn. Zanzibarczycy próbowali sobie radzić z nocnymi gwałtami. Liczna i doświadczona grupa mądrych waganga (szamanów, uzdrowicieli) była jednak bezradna. Popo Bawa nie chciał ustąpić i mimo wielu zaklęć rzuconych na wiatr przy pełniach księżyca, nadal trapił mieszkańców wysp. Zauważywszy różne prawidłowości działania gwałciciela, ludzie postanowili spać w kilka osób, razem, na świeżym powietrzu – wtedy ponoć shetani nie przychodził lub przychodził rzadziej.
Prawdziwie tragiczną ofiarą Popo Bawy jest jednak młody, upośledzony chłopak, którego żądny kozła ofiarnego tlum, zatłukł na śmierć, wierząc, że właśnie tłucze złego ducha. Nigdy nie należy ufać tłumowi. Przyciśnięty do muru rząd zanzibarski nadał w radio komunikat z apelem o zachowanie spokoju. Minęło trochę czasu i Popo Bawa gdzieś zniknął. Nie atakuje, ale wszyscy wiedzą, że może wrócić w każdej chwili.
Po latach na wyspę trafiła amerykańska grupa psychologów, która zajęła się badaniem przypadku Popo Bawy. Badacze stwierdzili, że Zanzibarczyków dopadła pewna rzadka przypadłość zwana waking dream, polegająca na tym, że śpiący człowiek ma wrażenie, że się obudził, ale jest przykuty do łóżka – nie może ruszyć sparaliżowanego ciała, czuje, że przygniata go coś ciężkiego. Sen, jaki śni, jest bardzo realistyczny i najczęściej projektuje się w dziwacznej lub koszmarnej fabule. Casus waking dream tłumaczy rónież fantazje Amerykanów (i nie tylko) na temat nocnych spotkań z kosmitami, krasnoludami czy wilkołakami.
Nie wiem, dlaczego, ale jestem przekonana, że nietoperz, którego widuję na drzewku stafeli nie ma nic wspólnego z Popo Bawą.
Madrugada ew