Decyzja kongijskiego prezydenta, Josepha Kabili, w sprawie zgody na wkroczenie wojsk ruandyjskich do Demokratycznej Republiki Konga (DRK) spotkała się z ostrą krytyką w całym kraju. Kongijscy deputowani obawiają się, że Ruandyjczycy nie wyjdą tak szybko z DRK, a Kabila otworzył drzwi nowym kłopotom i nowej wojnie.
Kongijczycy pamiętają dwie poprzednie interwencje ruandyjskiej armii. Za każdym razem Ruandyjczycy nie pomagali w zakończeniu konfliktu, ale raczej utrwalali etniczne podziały. Po 1994 roku, kiedy Ruandą rządzą Tutsi, uciekinierzy z ludu Hutu, którzy wcześniej mordowali Tutsi, schronili się we wschodniej części DRK. Od czasu rozpoczęcia kongijskiego konfliktu dochodzi do kolejnych walk na tle etnicznym, w których wrogimi wobec siebie stronami są właśnie Hutu i Tutsi.
Nikt nie wie, dlaczego Kabila zgodził się na interwencję ruandyjskich żołnierzy. Cel misji Ruandyjczyków jest jasny. Wyeliminować rebeliantów Hutu. Obecnie runadyjscy żołnierze wspólnie z kongijską armią rządową prowadzą operację przeciwko rebelianckim oddziałom.
Niektórzy mówią, że Kabila też osiągnął swój cel. Dzięki przyzwoleniu Ruandyjczyków mógł schwytać generała Laurenta Nkunda, który uchodził za protegowanego Ruandy. Dotychczas wszyscy domagali się głowy Nkunda. Kabila ma ją teraz na tacy.
Kabila ma też problem ze wschodnimi prowincjami DRK. Nie ogranicza się on tylko do rebeliantów Hutu i Tutsi. Kłopoty sprawia również ugandyjska Armia Pana (Lord’s Resistance Army – LRA), która wycofała się do północno-wschodniego rejonu Kongo. W ślad za nią podążyła ścigająca LRA armia rządowa Ugandy. Na obecność ugandyjskich i wspierających ich sudańskich żołnierzy też zezwolił Kabila. Wszystko wskazuje na to, że ugandyjscy żołnierze też zostaną na dłużej, bo walka z LRA nie jest taka łatwa. Tym bardziej, że oddziały rebelianckie mogą na wschodzie DRK czuć się bezpiecznie wobec słabej kondycji armii kongijskiego rządu.