Ach ten język polski

afryka.org Czytelnia Blog Mamadou Diouf Ach ten język polski

Dotarłem nad Wisłę na początku lat 80-tych. W moim Senegalu patrzył się (nic się nie zmieniło) na Europę przez pryzmat Francji. Wiedziałem (uczymy się w liceum), że były dwa systemy polityczno-gospodarcze, mur berliński… A jednak. Z tamtej perspektywy Europa to Europa, czyli dobrobyt….

Stąd moje zdziwienie, gdy wylądowałem na warszawskim lotnisku. Okęcie było malutkie, mniejsze nawet od naszego w Dakarze! Obraz lotniska zrobił się jeszcze mniej ciekawy, kiedy ujrzałem nowoczesny dworzec centralny. Ktoś chyba zainwestował więcej w pociągi niż w samoloty…Tego samego dnia pojechałem do Łodzi, gdzie miałem uczyć się języka polskiego przed studiami.

Sądziłem że zima będzie pierwszym zaskoczeniem. Widziałem śnieg w kinie i telewizji. Ale nie mogłem sobie wyobrazić, jak lód (w senegalskim języku wolof, nie ma słowa „śnieg”) może padać z nieba. Przyjechałem na to za wcześnie. Był dopiero koniec września!

Przywitała mnie pełna egzotyka. Zupełnie inna! W Senegalu nigdy nie widziałem zielonej waluty amerykańskiej. Dolar był zbędny, bo zakupy robimy tam we frankach. A tu szok. Coś niedobrego działo się z walutą miejscową o pięknej nazwie złoty. Tylko co mu dolegało, że nie mógł się czołgać do ekskluzywnych Peweksów? Skąd ten wszechmogący król Dolar? Drukowano nawet bony! Dlaczego ludzie stali już w kolejkach, kiedy wracaliśmy nad ranem z dyskoteki? Co prawda w Afryce był głód. O tym wiedział jednak cały świat. Ale kartki na mięso w środku Europy?

Na szczęście w Studium Języka Polskiego dla Cudzoziemców, organizowano wkrótce kiermasz, gdzie mogliśmy kupić upragnione kalesony i kurtki. Dla nas południowców,15 stopni na dworze pachniało przecież biegunem północnym!

Po dwóch tygodniach miałem pierwszą lekcję polskiego. Przed tym spacerując po ulicach Łodzi próbowałem czytać napisy …zastanawiałem się jak przeczytać wyraz z czterema po sobie spółgłoskami: np. „szcz”. W języku francuskim czegoś takiego nie ma. No no. Chyba nie będzie lekko. Trafiłem do ośmioosobowej grupy . Jeden kolega pochodził z Panamy (mówił po hiszpańsku), reszta była anglojęzyczna: trzech z Gujany, jeden z Kenii, dwóch z Zambii. Byłem jedynym frankofonem. Nasza urocza starsza Pani nauczycielka (chodziła do szkoły w okresie międzywojennym, trochę mówiła po francusku) miała kłopoty, by kolegom wyjaśnić, co to takiego…. deklinacja. Mianownik, biernik, dopełniacz, celownik…. brzmiały jak z kosmosu dla reszty grupy. Ja na szczęście miałem w liceum łacinę….

Po paru tygodniach trafiliśmy na pierwszą sprzeczność. Ten słynny brak logiki języka Mieszka i Reja. Na tablicy widniało: jeden idzie, dwóch idzie, pięćdziesięciu…idzie!!!!
Cała klasa chórem: Jak to?
No i wybuchła kłótnia. Jak to dziesięciu idzie, a nie idą?

W żadnym innym języku (trzy inne europejski były obecne w klasie), kiedy podmiot jest w liczbie mnogiej, czasownik nie może być w liczbie pojedynczej. Nasza ukochana Pani została przy swoim, przecież lepiej wiedziała!

Wiedziałem już wtedy, że lekko nie będzie. Oj nie!

Mamadou

 Dokument bez tytułu