Od 6 do 18 trwały wybory w Zimbabwe. Zbojkotowane przez opozycję, z jednym, “jedynie słusznym” kandydatem, prezydentem Robertem Mugabe. I chyba o to Mugabe chodziło.
Najpierw Mugabe musiał przełknąć gorycz pierwszej porażki. W wyborach z 29 marca więcej głosów zdobył lider opozycji, Morgan Tsvangirai. Nie było to jednak wystarczające, aby Tsvangirai mógł objąć władzę. W opinii Mugabe i ludzi, którzy za nim stoją, było to zwycięstwo niedopuszczalne. Od tamtego czasu w Zimbabwe zaczęła rządzić przemoc. Oprawcami byli sympatycy partii Mugabe, Zimbabwe African National Union – Patriotic Front (ZANU-PF) oraz podelgła Mugabe policja. Ofiarami stali się ludzie związani z Movement for the Democratic Change (MDC). Cel był jasny. W durgiej turze to Mugabe ma wygrać, a MDC powinna znaleźć się w całkowitym odwrocie. Swój cel stronnictwo Mugabe osiągnęło. Tsvangirai wycofał się z drugiej tury, 200 opozycjonistów koczuje na terenie ambasady RPA w Harare, a Mugabe został jedynym kandydatem na prezydenta w drugiej turze.
Pomimo, że wybory są z definicji wyborem jednego spośród przynajmniej dwóch kandydatów, Mugabe nie odwołał ich. Jego tok myślenia był następujący. Będę jedynym kandydatem, zdobędę głosy poparcia i na pewno nie przegram.
Oddając głos w piątek, Mugabe powiedział, że czuje się dobrze i jest raczej pewny wygranej. Razem z nim głosowała żona Grace i trójka jego dzieci. Jednak zdaniem opozycji, do wyborów Zimbabweańczycy zostali zmuszeni strachem. Nie mając atramentu na palcu, którego odcisk jest wyborczym krzyżykiem, mogli być uznani za opozycję i zaatakowani przez bojówki ZANU-PF. Tym bardziej, że ich obecność, podobnie jak armii oraz wojska, była dobrze widoczna. W ten sposób Mugabe chciał przypomnieć o tym, że każdy powinien zagłosować na niego.
Jeśli wierzyć doniesieniom z Zimbabwe frekwencja wyborcza była bardzo niska. I tak mieszkańcy Harare zamiast oddawać głosy, stali w kolejkach za chlebem. Ci, którzy mogli uniknąć głosowania, nie poszli do urn wyborczych.
Wiele krajów zapowiedziało, że nie uzna wyników wyborów w Zimbabwe. Jednak brakuje wśród nich państw Afryki. Sprawą zimbaweańskich wyborów ma się niedługo zająć Unia Afrykańska (UA). Jej przedstawiciel, Jean Ping, ogłosił, że UA postara się rozwiązać kryzys polityczny w Zimbabwe. Patrząc na zachowanie Mugabe, raczej trudno uwierzyć w to, że głos UA zrobi na nim jakiekolwiek wrażenie. Zresztą nie wszyscy krytykują zimbabweańskiego przywódcę. Były prezydent Sierra Leone, Ahmed Tejan Kabbah uznał wybory w Zimbabwe za bardzo dobrze zorganizowane. Kabbah, który stoi na czele 50-osobowej misji obserwatorów z UA, nie odnotował też żadnego przypadku politycznej przemocy. I już sam fakt, że Kabbah jest w Zimbabwe podczas takich wyborów, jest jeszcze jednym dowodem na fakt niekonsekwencji UA i poszczególnych państw Afryki, w sprawie Mugabe.