Zaraz po przylocie do Lomé musiałam kupić samochód. Zabrano mnie tam, gdzie kupuje się używane pojazdy. Przy porcie jest kilka olbrzymich parkingów, na których znajdują się tysiące samochodów sprowadzanych z Europy i z USA. Samochodami tymi handlują oczywiście Libańczycy.
Sprzedawcy siedzą w drewnianych budkach, których każdy parking posiada kilka, i kontrolują wszystko, co dzieje się wokół. Co jakiś czas wchodzi do nich po schodkach klient, uregulować zapłatę za samochód. Byłam kilka razy na takich parkingach, szukałam, oglądałam i wreszcie znalazłam. Samochód w dobrym stanie (tak mi powiedział mechanik, który jeździł ze mną), cena uzgodniona. Na następny dzień przyjechałam z plecakiem banknotów (w Togo prawie wszystko załatwia się gotówkowo), weszłam po schodkach do pana Libańczyka, podałam dłoń, podpisałam papier i voila, samochód był mój.
I tu zaczęły się schody. Dopiero jak zapłaciłam i stałam się właścicielem samochodu, okazało się, że jeszcze daleka droga przede mną, aby tym samochodem jeździć. Szkoda, ze nikt nie informuje o tym przed zakupem, oraz że cena za wprowadzenie samochodu do ruchu ulicznego nie jest uwzględniana w cenie samochodu. Procedura, wyprowadzenia samochodu z portu, nakreślona przez pana Libańczyka, nie do końca była zrozumiała, ale tu „niespodziewanie” zjawił się tak zwany pan “transiteur”.
Transiteur to zawód, który być może istnieje tylko w Togo, a już na pewno jest tutaj bardzo rozpowszechniony. Zadaniem transiteur jest załatwienie za kupującego wszystkich papierów i dokumentów, oczywiście za opłatą, w celu wyprowadzenia samochodu z portu i wprowadzenia go do ruchu ulicznego. W skrócie, ja daję pieniądze i idę do domu, czekam parę dni lub tygodni, a pan transiteur biega po urzędach, wypełnia formularze, daje łapówki i ostatecznie podjeżdża samochodem pod dom.
Mój Pan transiteur nazywał się Ayté i był przemiły. Nie od razu uwierzyłam w całą procedurę, i nie chciałam pozostawić mojego Ayté samemu sobie. Postanowiłam go wesprzeć, co okazało się ostatecznie dość kiepskim pomysłem. Pierwszy dzień spędziłam na podróżowaniu po Lomé i odwiedzaniu dziesiątek urzędów i biur. Wszędzie spotykaliśmy innych transiteur zdziwionych, co ta biała chce i dlaczego im przeszkadza w pracy. Z reguły po wejściu do urzędu Ayté ustawiał się w kolejce pod jednym z biur i czekał około 15 minut. Po 15 minutach wchodził do biura i po chwili wychodził. Na moje pytanie: i co teraz?, odpowiadał: Pani jest zajęta, nie ma dzisiaj czasu. To co robimy, pytałam grzecznie, Daj 2000 franków (3 euro). Po wejściu do biura z pieniędzmi, wychodził po chwili z uśmiechem, bo Pani nie była juz aż tak zajęta.
Zdarzało się również, że po wejściu do biura wychodził mówiąc: dzisiaj tej osoby nie ma, trzeba poczekać. Oczywiście moje pytanie: za ile Pani/Pan wróci, było zupełnie nie na miejscu, gdyż skąd można wiedzieć ze ile dni czy tygodni dana osoba wróci i nie ma nikogo innego, kto ja zastępuje. Trzeba stać i czekać. I wszyscy tak stali i czekali, czasem kilka dni. Często okazywało się, że lepiej było nie zjawiać się z białą w biurze, wiec Ayté zostawiał mnie na ławce pod drzewem i kazał czekać.
Bardzo ciekawe znajomości można nawiązać z innymi czekającymi i dowiedzieć się od jakiego czasu oni tak siedzą, kto, na jakie papiery czeka, ile motorów się wywróciło itd. Pomimo pięknego jednodniowego doświadczenia, na drugi dzień obdarzyłam mego transiteur zaufaniem, i po dwóch tygodniach dostałam samochód. Ayté dzwonił jeszcze wiele razy, dowiedzieć się, co słychać i czy samochód dobrze się sprawuje. To był mój kolejny ami togolais.
Dorota Pańczyk