Zwykło się mówić w naszej ojczyźnie- święta, święta i po świętach. Tymczasem w Zambii można by zacząć powtarzać: wybory, wybory i po wyborach.
Jak by się nie mówiło spowodowane przedwczesną śmiercią Levi’ego Mwanawasa wybory można już zaliczyć do tych, które przeminęły z wiatrem, albo z pierwszym deszczem i zalewem latających mrówek – jak kto woli.
Sięgam pamięcią w przeszłość i jakoś wygląda na to, że od zawsze kraj 11 milionów ubogich Zambijczyków cieszył się WOLNYMI i UCZCIWYMI głosowaniami. Zastanawiając się i głowiąc nad obecną sytuacją zaglądam do słownika, bo może w mojej nieświadomości nie zdążyłam zanotować zmiany znaczenia słów: free and fair.
W mailu od znajomego czytam: Jak wiesz mieliśmy wybory. Wygrał Banda, chociaż właściwie nie wiem jak to się stało, bo wszyscy głosowaliśmy na Sata.
I następny: wybory już za nami. Banda wygrał 2% przewagą, nikt nie wie jak to się stało.
Nikt nie wie, albo wiedzieć nie chce, że dodrukowano około 600 tysięcy kart do głosowania. Trochę dużo, żeby nie zauważyć. Gdzie zatem patrzyli obecni w tym czasie zagraniczni obserwatorzy?!
I aż dziw bierze, że wszystkie sondaże na zwycięzcę wskazywały Satę, a tu nagle masz babo placek: Rupiah Banda we własnej osobie… tak, tak – ten sam, który po śmierci prezydenta stwierdził, że właściwie nie ma co robić wyborów, bo jak już trzeba się podjąć tego obowiązku, to on z dobrego serca i miłości do narodu zgodzi się pełnić tę wielce odpowiedzialną funkcję.
Szczęśliwie, nieszczęśliwie plan nie wypalił. Przynajmniej ten początkowy. Przypominają mi się szeptane rozmowy na temat: co właściwie dzieje się z Mwanawasa, skoro jedni mówią, że umarł, a inni nagminnie powtarzają, że żyje i ma się świetnie. Pokażcie nam go, dajcie dowody- mówili ludzie. Niestety ci, których szept przerodził się w zbyt głośny ton mogli przyjrzeć się z bliska tylko kratkom więziennych cel. Tymczasem wertuję dalej kartki moich afrykańskich dni.
Kilka rozsypujących się lepianek, obejście, kępy bananowców, baboony przebiegające nieśmiało przez asfaltową drogę – wioski, gdzieś na trasie między Mansa a Kazembe, 900 km. od głośnej stolicy – epicentrum wszelkich zdarzeń. Nikt nie ma tu telewizora, mało kto posiada działający odbiornik radiowy, nie ma poczty, urzędów, szpitala… Niejednokrotnie nie umieją czytać i pisać, bo chociaż szkoła podstawowa stoi w odległości 15 km, to dzieci do niej nie chodzą, bo w Zambii mundurki i buty są obowiązkowe – a to jak wiadomo kosztuje.
Przejeżdżając tą trasą wielokrotnie zastanawiam się, czy w tych stronach w ogóle rozmawia się o dalekiej polityce, czy ludzie mają świadomość przemian zachodzących w państwie, toczących się w rządzie sporów, permanentnych braków prądu, (co ich akurat nie dotyczy, bo przecież nie mają ani elektryczności ani stałego dostępu do wody).
I za każdym razem dochodzę do wniosku:, że choćby nie wiem jak się starać- w tej części świata obywatele znają swojego prezydenta tylko z nazwiska, a prezydent obywateli – wyłącznie ze statystyk.
Paulina Łokaj