Z opowieści mojego Taty: O tym, jak nie zostałem księdzem

afryka.org Czytelnia Afryka Inaczej Z opowieści mojego Taty: O tym, jak nie zostałem księdzem

Do szkoły poszedłem w wieku 5 lat. Jak już wspomniałem wcześniej, miałem sześć babć. Wszystkie traktowały mnie tak samo dobrze, dlatego bardzo lubiłem spędzać u nich swój wolny czas.

Mama mojej mamy mieszkała niedaleko, jakieś 14 kilometrów piechotą od nas, więc bardzo często odwiedzałem ją popołudniami. Nie, to nie było daleko, wyobraź sobie, że do szkoły miałem 11 kilometrów i ten dystans pokonywałem każdego ranka piechotą. Mało tego, trzeba było jeszcze zdążyć na zajęcia (a miałem na 7.30, więc sobie policz o której musiałem wstawać…) i z tej szkoły po zajęciach wrócić.

Tak to było za moich czasów. Droga do szkoły zajmowała mi codziennie dwie godziny, a wy tu dzieci narzekacie jak macie na ósmą a szkołę odległą o kwadrans… Oczywiście mogłem pokonywać ten dystans rowerem, bo miałem rower, ale nie wszyscy mieli, więc szedłem piechotą, ponieważ wolałem iść grupą, niż jechać sam.

Można było dyskutować, żartować i ogólnie czas tak szybko płynął. Widzisz, 22 kilometry, każdego dnia nie wyłączając sobót i niedziel, kiedy to trzeba było stawić się na Mszy Świętej. Z kolei w tygodniu miałem zajęcia od 7.30 do 12.00 w środy i soboty, zaś w pozostałe dni od 7.30 do 11.30. Później była przerwa na obiad i odrabianie lekcji. Następnie kontynuowaliśmy naukę od 14.00 do 15.30.

Szkoła nie była koedukacyjna, dziewczyny miały oddzielne od chłopców zajęcia. Nie, nie nudziłem się. Chodziliśmy do szkoły, żeby się uczyć, nie żeby oglądać się za dziewczynami (śmiech).

System edukacyjny był solidny, opierał się na belgijskim. Ktoś, kto kończył piątą klasę podstawówki umiał dobrze czytać i pisać. Mógł już iść do pracy, np. w biurze. Belgowie nie dawali Kongijczykom zbyt dużego pola manewru jeśli chodzi o edukację. Panował ostry reżim i nie każdy przechodził z klasy do klasy. Nie wszyscy mogli zdać i to było z góry wiadome, ile osób ma zdać a ile oblać. Pozostawała tylko kwestia tego, kto. Jeżeli miałeś 50 procent punktów na egzaminach kończących klasę, mogłeś zdać, ale jeżeli konsekwentnie i uparcie pisałeś poniżej tego progu, usuwano cię ze szkoły.

Po piątej klasie dostawałeś certyfikat, że ukończyłeś szkołę podstawową i nie musiałeś już z tym nic robić. Do szóstej klasy mogli przejść najlepsi z klasy, określona liczba. Miałem wtedy 10 lat i byłem drugim uczniem w klasie, jeżeli chodzi o stopnie, i najmłodszym.

Za ciekawostkę można uznać, że byli tacy uczniowie, których wieku nikt nie znał. Dlatego wiek szacowano na oko i po wzroście. A z kolei po szóstej klasie czyniono selekcję, kto ma w jakim kierunku się kształcić. Najlepszych wysyłano do seminariów i prywatnych szkół katolickich, które kształciły w kierunku pedagogicznym. Inni byli wysyłani do szkół zawodowych, na przykład do takich, które przygotowywały przyszłych pielęgniarzy, stolarzy, murarzy… Ja oczywiście (nie chwaląc się), trafiłem do seminarium.

Spotkaliśmy się tam z nowym systemem, który dopiero wchodził w życie. Mieliśmy dwuletni okres próbny, podczas którego przyglądano nam się uważne i oceniano nasze predyspozycje. Kto do czego nadawał się najlepiej. Oczywiście, uczniowie mieli swobodę w wyborze tego, na czym się chcieli skoncentrować w czasie dalszej nauki, niemniej proponowano im i sugerowano, w czym celują. Mi po dwóch latach poradzono, abym poszedł do collegu, więc poszedłem, aby studiować chemię i biologię. Powiedziano mi, że w seminarium tracę czas i że to nie dla mnie. Poza tym byłem mocny z łaciny. Z mojej klasy tylko dwóch uczniów zostało w seminarium, teraz są księżmi. A ja jak widzisz mam żonę i trzy córki.”

Komba Kasima Kanda i Catherine

 Dokument bez tytułu