Kiedy dojeżdżamy zostaje naprawdę niewiele czasu do świtu. Stajemy przy drodze prowadzącej przez środek Aderbisnat. Wokół zgromadzony jest cały miejscowy biznes. Herbaciarnie, smażalnie mięsa i piekarnie chleba…czekają już na zmarzniętych przyjezdnych ze swoją herbatą. Na dworze jest przerażająco zimno.
Nie mam nic prócz prześcieradła. Ale współtowarzysze podróży dali mi jakieś okrycie i poradzili położyć się koło gabarytowej Hadjji. Przyjmuję to z radością. Hadjjia ma wielki ciepły chiński koc. Za 50 CFA można wynająć matę.
Tymczasem policja zwinęła już do siebie Nigeryjczyków. Spędzą noc osłonięci od wiatru i mrozu, ale będą przepytywani, a niektórzy „przez przypadek” nie zdążą na odjazd autobusu. Zostaną w Aderbisnat bez pieniędzy, prosząc przejezdnych o środki na bilet. Ciekawe co się z nimi dzieje dalej?
Pasażerowie układają się już w wyznaczonych miejscach. Hadjjia okryła się całym kocem i zaczęła mocno chrapać. Naciągnęłam sweter, przykryłam się prześcieradłem i siłą woli zasnęłam. O świcie obudził mnie przeraźliwy mróz i już nie patrząc na nic wsunęłam się pod koc Hadjji. W herbaciarniach zaczęli już podpalać drzewo. Ludzie powoli wstają do modlitwy. Nie zagrzałam się długo.
Hadjjia też już wstaje. Ruszamy po herbatę. Wszystkie stoiska za chwilę będą pełne. Po nas przyjechała też ciężarówka pełna ludzi. Znajomi z autobusu robią mi miejsce przy ogniu i podają herbatę i kawałek świeżego chleba. Rozglądam się czy Nigeryjczycy są gdzieś w pobliżu, ale ich nie widzę. Powoli zbieramy się do odjazdu. Słońce wychodzi już zza budynków, zaraz powinno być cieplej.
Układamy na nowo bagaże i każdy siada na swoim miejscu. Dopiero wtedy przychodzą Nigeryjczycy, niestety nie wszyscy. Ruszamy. Kierowca włączył naszą ulubioną już kasetę. Za oknem piasek, piasek i piasek. Wiatr nawiewa go do środka, wkrótce będzie go wszędzie pełno. Samochód buja się na małych wydmach. Mija parę godzin zanim w pustym krajobrazie pojawia się zarys miasta z charakterystycznym grzybkiem zbiornika wody.
Miasto wyrasta z niczego. Stworzone przez sułtana Tuaregów w XV wieku teraz jest stolicą największego regionu Nigru. Legenda mówi, że sułtan znalazł włócznię zatknięta w ziemię w pobliżu koryta rzeki. Uznał, to za znak od dobrych duchów i założył miasto, porzucając siedzibę w górach Air. Nazwał ją tagadez co oznacza w języku tamasheq wizytę.
Przez wieki Agadez prosperowało dzięki handlowi karawanowemu. Sól z Fachi, na północy kraju, trafiała tą drogą na południe, zwłaszcza do Kano. Karawany nadal przemierzają tą trasę, jednak coraz częściej konkurencją są ciężarówki. Mogą one pokonać tą samą trasę w 2 tygodnie zamiast kilku miesięcy.
Tuaregowie, którym coraz trudniej wytrwać na pustyni, przez powtarzające się suszę i konkurencję, zostają przewodnikami po pustyni i trafiają do Agadez, w poszukiwaniu lepszego życia. Miasto rozrosło się pięciokrotnie w ciągu ostatnich 40 lat. Wokół zabudowań z banko, wielu nomadów zostaje w dzielnicach składających się z tradycyjnych palmowych namiotów.
Starszyzna, na podwórkach domów z banko, i tak ma rozłożony namiot i tam spędza cały czas. Wiadomo, namiot, zbudowany w odpowiedni sposób zapewnia chłód kiedy gorąco i ochronę przez wiejącym piachem, oraz schronienie przed zimnem w porze mrozów.
Miasto jest multietniczne. Dla każdego ma inne znaczenie. Dla Tuaregów jest stolicą, dla Fulanów targiem, dla Hausańczyków dobrym interesem a dla wszystkich uciekinierów i przemytników ostatnim przystankiem, przed wielką pustynią. Dla mnie to miasto jest spełnieniem marzenia, odskokiem od rzeczywistości, miejscem gdzie wracam do kochanych ludzi. Dlatego już nie mogę się doczekać kiedy przejedziemy przez bramę miasta i doturlamy się na dworzec. Ale najpierw ostatnia kontrola dokumentów. Nigeryjczycy zostaną na tym posterunku, a my mijamy już zbiornik wody i wjeżdżamy w miasto.
Niedługo ukaże się meczet z pięknym belkowanym minaretem. Znak rozpoznawczy Agadezu. Postawiony w centrum starego miasta, przyciąga wszystkich turystów. Dobrze wiedzą o tym miejscowi naciągacze. Ustawili wokół meczetu swoje sklepiki i krążą wokół, wiedząc, że działa on na turystów jak lep na muchy. Chwyt na biednego pasterza, którego susza wygnała do miasta, działa pierwszorzędnie. Dojeżdżamy na dworzec, rojący się od handlarzy orzechami kola i tagoderai, miejscowych orzeszków, ludzi proszących o datki i kabou kabou, czyli odpowiednika nigeryjskiej achaby: motora-taksówki. Ściągam swój plecak z góry tobołów, owiec, kur i kóz i wołam na motor. Od razu, zostaję otoczona przez dzieciaki.
Dobrze, że większość turystów nie rozumie co mówią. Te dzieci są gorsze od much. Potrafią przejść za ofiarą całe miasto, wyzywając i rzucając kamieniami. Znów słyszę więc, że jestem yar’iska: córką wiatru. Kiedy jednak odpowiadam w hausa pięknym za nadobne, oczy dzieci robią się ogromne ze zdumienia i uciekają śmiejąc się. Na pewno spotkamy się niedługo w wąskich uliczkach miasta.
Ja wsiadam na motor i pędzimy czym prędzej do domu. Cieszę się na widok tych małych domków, znajomych twarzy i miejsc. Docieramy na miejsce. Zsiadam wcześniej, na początku ulicy. Z domu sąsiadki wyglądają ciekawskie buzie i już małe dzieci biegną do mnie, żeby za rękę zaprowadzić mnie pod dom. Otwieram bramę na podwórko, gdzie siedzą domownicy.
Marta – mówią – słyszeliśmy, że przyjechałaś.
Informacja jest znów szybsza niż motor. Rzucam plecak i witam się z wszystkimi po kolei. Herbata już bulgocze na ogniu. Zaraz zaczną schodzić się wszyscy, żeby wysłuchać nowości, pośmiać się i zanieść informacje w miasto. Plotka ma tu bardzo żyzny grunt. O niczym nie mówi się oficjalnie, ale dziwnym sposobem wszyscy o wszystkim wiedzą. Pytać nie można, trzeba się przyzwyczaić, że informacja sama nas znajdzie. Dlatego jutro będę musiała spędzić cały dzień na odwiedzaniu wszystkich znajomych domów. Nie wybaczyliby gdybym przyszła zbyt późno po plotkach, które dotrą dziś.
Ale na razie siedzę pod drzewem i piję herbatę. Wieje wiatr od pustyni. Wieczorem jak zawsze całe miasto będzie grać, śpiewać i tańczyć. A na ulicy spotkam błąkających się Nigeryjczyków. Będą teraz próbowali przedostać się do Algierii. Czeka ich męcząca podróż przez pustynię i jeśli będą mieli dość szczęścia dojadą i zaczną błąkać się po tamtej stronie granicy. Ja jestem na końcu drogi. Niecałe 1000 kilometrów od Kano, ale tak naprawdę jestem setki lat świetlnych od tamtego miejsca, w innym świecie.
Kiedy wieczorem piję La Biere Niger, wiatr szarpie drzewami a mi na głowę spadają gwiazdy, myślę, że jechałabym jeszcze dalej. Podróż po Afryce jest dla mnie jak woda. Niger jest dla mnie jak woda. Pustynia, mimo oczywistego przeciwieństwa jest dla mnie wodą. Nie mogę powiedzieć, że mam ochotę, teraz już chcę ją pić. I piję ją w La Biere Niger z Tuaregami, kryjącymi uśmiechy za turbanami, w mieście żyjącym pod ciężarem pustyni, gdzie moja głowa jest wolna od problemów…mam wszystko czego mi trzeba i wolność od tego co niepotrzebne. Znów przyjechałam aby dowiedzieć się prostych prawd. Jak mówią Tuaregowie: aman iman, ah isoudar, tara tourna…woda to życie, mleko to pożywienie, miłość to choroba…
Marta Jackowska