Z Kano do Agadez – odsłona 2.

afryka.org Czytelnia Czytelnia Z Kano do Agadez – odsłona 2.

Podjeżdżamy pod budynek żandarmerii. Podaję paszport i widzę jak pan zaczyna się pocić nad nim. Co to za dziwny kraj i gdzie w ogóle jest wpisana narodowość? Dla ułatwienia mówię mu żeby poszukał kiedy jechałam tędy ostatnio i sobie to po prostu przepisał. I tu zaczyna się zaciekawienie. A po co jeździsz do Nigru? Szukasz tu męża? My ci go znajdziemy! Mówię, że już znalazłam i właśnie do niego jadę.

Nigryjczycy to wielcy flirciarze. Posuwając się na północ jest ich coraz więcej, a centrum flirtu znajduje się w Agadez. Urzędnicy trochę niepocieszeni wbijają mi drugą wizę i żegnamy się do następnego razu. Droga do Zinder minie już szybko. Wprawdzie teraz już wszyscy jesteśmy do siebie przyklejeni, ale kontroli policji już nie będzie, więc można spokojnie odetchnąć. Szlaban się podnosi i Niger rozwija swoją wąziutką drogę po szerokiej arterii jaką właśnie opuściliśmy Nigerię.

Na początku oprócz tej drogi właściwie nie ma dużej różnicy między tym co zostawiliśmy za sobą. Krajobraz nadal zielony. Ale już po niecałej godzinie zaczyna brakować drzew. Poboczami spacerują kolorowe Fulanki i sprzedają ser, a ich mężowie w oddali pasą krowy.

Niger to kraj pasterzy. Słońce świeci mi już prosto w twarz, bo znów okazuje się że źle wybrałam strony, ale uśmiecham się sama do siebie. Przejechawszy dwie godziny drogi wita nas Zinder, dawna stolica Nigru. Przyjemne miasteczko, które przez 3 lata znałam tylko od strony dworca i zdecydowanie twierdzę, że nie jest on jego najlepszą stroną. Tym razem znów przyjeżdżam na ulubiony dworzec. Zaraz będzie wiadomo kto w jakim celu tu przyjechał, zaraz też zaczną się kłopoty. Ale ja mam spokój.

Rozpoznają mnie miejscowi poszukiwacze naiwnych Nigeryjczyków, dla których nie stanowię dostatecznej atrakcji. Proponują mi więc matę w jednym z pokojów dworca i przynoszą specjalność nigryjską: ryż z fasolą. Zjadam jedną porcję i od razu zasypiam na macie. Docierają do mnie dźwięki kłótni, lecz na razie chcę tylko spać. Jest 12 i wbrew pozorom, żar lejący się z nieba to jeszcze nic.

Budzę się cała zlana potem. Wychodzę przed budynek i wołam chłopca od wody. Przyjeżdża ze swoim ciężkim wózkiem. Dworzec jest taki senny, w końcu doczekał się jakiegoś zamówienia. Podaje mi najładniejszy woreczek, a ja płacę i zaczynam z nim rozmawiać. Ale chłopiec jest nieśmiały więc tylko przysłuchuje się jak rozmawiam z dworcowym znajomym, Zmęczonym życiem, czekającym jak hiena na okazję obdarcia z kilku tysięcy CFA Nigeryjczyków z południa.

Przypominam sobie, że gdzieś schowałam długopis. Daję go chłopcu, a ten za chwilę znika. Póki co zaczynam być przekonywana, że to hiena powinna była dostać ten długopis. Chłopiec wraca po chwili i podaje mi woreczek wody i małą karteczkę, kawałek pudełka po papierosach. Obracam ją w dłoniach i widzę, że na odwrocie napisał, swoim nowym długopisem „merci”. Wiem, że już nigdy go nie zapomnę. Tymczasem hiena zaczyna negocjować z chłopcem cenę długopisu. Chłopiec patrzy na mnie z zaufaniem. Podpowiadam mu żeby nie sprzedawał za taniej niż tysiąc. Hiena marszczy się i odchodzi. Chłopiec sprzeda na pewno długopis taniej, ale może komu innemu.

Na stacji coraz większe przepychanki. Nigeryjczycy nie mówiący w hausa tu zaczynają swój exodus. Opuszczają Nigerię w nadziei na przedostanie się do Algierii, a później do Europy. Ale właśnie w Zinder zaczynają się ich pierwsze kłopoty. Nigryjczycy są bardzo wyczuleni na tych co jadą niby do brata do Agadez. Niger jest taki mały, że wiadomo kto gdzie ma brata! Poza tym w Agadez nie mieszkają raczej ludzie znad Zatoki Gwinejskiej, bo czegóż mogli by tam szukać? Ci naiwni, a może ci wierzący w sukces, muszą więc zacząć uczyć się drogi na Północ już na tym dworcu. Zaczyna się od wydawania pieniędzy. Zapłacą dwa razy więcej niż każdy inny pasażer. Jedni pojadą małym busem, inni od razu wsiądą na ciężarówkę, myśląc, że dojadą nią do celu. Autobus jest droższy ale dojedzie do Agadez na drugi dzień. Ciężarówka może nie dojechać nigdy. A jeśli nawet to i tak tylko do Agadez. Nigeryjczycy są już bardzo zdenerwowani i zdesperowani. Zaczynam rozmawiać z dwójką Ibo, którzy nie ufają mi. Boją się cokolwiek powiedzieć, abym nie oszukała ich jak wszyscy. Mówię im tylko żeby jechali ze mną autobusem.

Słońce zaczyna chować się za budynkami. Pod drzewem Tuaregowie przygotowują herbatę. Siadam razem z nimi, żeby nabrać sił przed wyjazdem. W samochodzie parę miejsc już zajętych, ale pewnie po zmroku przyjdzie reszta i ruszymy. Zgromadzeni w oczekiwaniu, zaczynają przygotowywać się do modlitwy. Ktoś pyta mnie czy się pomodlę. Mówię, że chyba nie mogę bo nie jestem muzułmanką.

Minął cały dzień. Pasażerowie, jak przewidziano, przyszli wieczorem. Zaczęto nas upychać do wozu. Najgorsze miejsca zostawiając Nigeryjczykom. Siedzą na kawałkach desek, jeśli w ogóle można powiedzieć, że siedzą. Po długim czasie, jesteśmy zapakowani jak sardynki i możemy jechać. Kierowca włącza muzykę tuareską, która poprowadzi nas przez noc.
Opuszczamy Zinder i tym samym opuszczamy świat należący tradycyjnie do osiadłych rolników. W drodze do Agadez miniemy kilka małych wiosek, gdzie słychać będzie coraz bardziej tamasheq i fulfulde zamiast hausa.

Mimo, iż miast na drodze niewiele, posterunki żandarmerii są liczne. Powstały chyba specjalnie aby czekać na jadących Nigeryjczyków. Tak więc co chwila będziemy się zatrzymywać. Kontrole są dość długie. Standardowo policjant zagląda do środka świecąc latarką i pyta kto nie ma dowodu osobistego. Pyta w hausa. Zresztą po wyglądzie widzi od razu kto skąd jest. Więc nawet jeśli na pytanie nie pada żadna odpowiedź, bezbłędnie wychwytuje skulonych Nigeryjczyków i wyciąga ich z wozu. Będą musieli po drodze gęsto się tłumaczyć i prawie pewne, że stracą pieniądze, które miały ich zabrać do Europy już w Nigrze.

Dwójka Ibo traci bardzo szybko cierpliwość. Reszta pasażerów jest do nich źle nastawiona. Mają coraz mniej miejsca. Najbardziej zdenerwowana jest jednak dziewczyna, którą ze sobą zabrali. Co chwilę wszczyna awanturę z sąsiadami. A wiadomo, jak to jest w autobusie. Czasem ktoś śpi na tobie, czasem ty na kimś. Koło mnie siedzi staruszka, która zaczyna wbijać mi łokieć w plecy. Mam już całe spodnie w łupkach z pomarańczy, orzechów i okruszkach chleba, i mokre spodnie bo wylał się jakiś napój, ale z tym łokciem mam zamiar walczyć. Mijamy słabo oświetlone wsie. Przy drodze tylko kilka lampek naftowych ustawionych przy kartonie z papierosami, cukierkami i herbatą. Na krótki postój zatrzymujemy się dopiero w Tanout. To teoretycznie połowa drogi. To połowa drogi na mapie. Ale droga zaraz się skończy a my będziemy brnąć przez piasek. Wychodzę z ulgą rozprostowując kości. Kupuję miejscowe papierosy Fine i zaciągam się Nigrem. Dostaję od kogoś pyszną herbatę z mlekiem. Na tej trasie pracują specjaliści od tej herbaty. Ruszamy więc dalej.

Przez okno wpada przeraźliwy chłód i drobny piasek. Teraz już wszyscy zgodnie do siebie przytuleni, w chustach zasłaniających twarze, kiwają się na wydmach. Znużenie wygrało z egoizmem. Łokieć bezwładnie opadł, staruszka oparła się o mnie, ja o nią. Kaseta obraca się już po raz dwudziesty, usypiając nas skutecznie. Pojedziemy tak jeszcze parę godzin, aż do Aderbisnat. Tam przeczekamy do rana… 

cdn.

Marta Jackowska 

Przeczytaj część 1. 

 Dokument bez tytułu