Autobus: Mansa- Lusaka. Stolica wita nas światłami reklam i wszechobecnym tłumem przechodniów, taksówkarzy, obnośnych sprzedawców… Zanim wygramolę się na zewnątrz spoglądam na krople deszczu na szybie i roztańczoną za oknem masę. Tłum prywatnych przewoźników licytuje się i gimnastykuje wymachując na zmianę srebrnymi kluczykami od zdezelowanych samochodów. Wysiadam. A to, co jeszcze przed chwilą obserwowałam z bezpiecznej odległości wciąga mnie zupełnie. Bez pytania.
Gdyby nie silne pociągnięcie za rękaw pewnie zginęłabym przygnieciona prażoną kukurydzą, ciasteczkami, kartami talk time i tym wszystkim, co niby własnych nóg nie ma, a chodzi i to zupełnie sprawnie.
Dworzec sam w sobie duży nie jest… nie jest też przerażający. Ale ilekroć tędy przechodzę przypominam sobie historie znanych mi osób, które ku rozpaczy swojej wśród przenośnych straganów i pozornie małej ilości obserwatorów straciły to i owo ze swojego podróżniczego dobytku.
Szybka przesiadka. Budynki Intercity nikną w kłębach kurzu. Linię Mashandu można by śmiało porównać do Scandinavii, tudzież innej pozornie „przyjaznej” turystom firmy. To ciekawe…nie ma tu nikogo, kto podróżował wcześniej głośnym autobusem z Mansa. Żadnych gdaczących kur w siatkach, naręczy bananów, skrzynek pomidorów. Nieswojo. Cola, którą dostajemy w cenie podróży okazuje się być produkowana w Arabii Saudyjskiej… przy otwarciu puszki wydostaje się z niej dziwny odór. Nie wiem, czy w środku zamiast bąbelków nie siedzi przyczajona guma arabska. Po kilku uderzeniach w DVD, kierowca puszcza „Speed”. Bomba w podwoziu pędzącego autobusu….hmmm.
Livingstone – Victoria Falls: Przypomina mi się, kiedy jadąc albańskim stopem kierowca chowa pod siedzenie wsteczne lusterko, które chwilę wcześniej najzwyczajniej odpadło.
Nie dziwi mnie już więc ilość stóp i głów w niebieskim busie, ani nawet to, że ledwo mnie widać spod kilku osób, które zajmują to samo miejsce. Kierowca beztrosko włącza Boba Marleya, okna otwarte do granic możliwości, gorąco i serdecznie….dwie mzungu jadą publicznym transportem….
Panuje tu taka niepisana zasada, że kiedy na drodze pojawi się policyjny patrol wszyscy pasażerowie muszą zająć miejsca siedzące. Niedostosowanie się do przepisów słono kosztuje kierowców. Więc zajmują. Najgorzej mają tylko ci koło okna, bo powinni przykleić się do szyby w taki sposób, żeby przechodzący obok policjant nie zauważył grymasu bólu wywołanego przygnieceniem przez kilku usilnie próbujących usiąść pasażerów. W międzyczasie dwóch mężczyzn wysiada z i pieszo mija patrol, aby zaraz za kępą krzaków powtórnie zająć miejsca stojące.
Jedziemy dalej zostawiając w tyle powód całego zamieszania i stado zdziwionych baboonów. Pachnie deszczem…nad zieloną granicą buszu kłębi się wielka rozciągnięta w poziomie chmura. Jest parno, kobieta siedząca obok mnie uśmiecha się serdecznie trzymając w ramionach dwuletnie dziecko. Nie płacze na mój widok, to dobry znak. Zatapiam się w myślach….i mam wrażenie, że tylko tutaj, na pełnej dziur, zakurzonej drodze mogę usłyszeć bicie własnego serca.
Paulina Łokaj