afryka.org Czytelnia Afryka Inaczej Z dziennika podróży cd.

Co jest nadzwyczajnego w afrykańskim autobusie?! niebieskim? zielonym? długim, krótkim, jadącym, zepsutym, rozkraczonym gdzieś na opustoszałej drodze, pełnym przemytników?
Raz czy dwa próbowałam już ten temat poruszyć, co okazało się czubkiem góry lodowej wyłaniającej się spod sterty zapisanych arkuszy i wyciętych kształtów.

Na lekko pożółkłych, tu i ówdzie pozaginanych cienkich kartkach czytam taką historię.
Jest środek grudnia, 9.30 rano…rano i nie rano, bo co to znaczy rano po tej stronie równika?
Kilku Hindusów skacze z nogi na nogę, dwie białe znudzone czekaniem próbują zająć się rozmową, nieskutecznie- w takim upale nawet muchom jakby odechciało się latać.
Bileter z wolna odrywa wątłej jakości świstki wypisując na nich numery siedzeń pasażerów.
Owe dwie białe kobiety zajmują przydziałowe miejsca, tuż przy końcu puszki.

I nagle ni stąd ni zowąd do pełnego już autobusu wsiada dwóch Kongijczyków. Rzecz jasna nikt jeszcze pozornie pojęcia zielonego nie ma, że owi przybysze z Konga pochodzą, ani, tym bardziej, że zmierzają dokładnie ku końcowi pojazdu.

Dalej sprawy toczą się szybko, nim się obejrzą cały autobus przysłuchuje się w napięciu i radosnym podnieceniu mowie, jaką wygłaszają obywatele K., że miejsca 56 i 57 (feralnie trafiły się dwóm białym) są absolutnie ich i do wiadomości przyjąć nie chcą, że białe ani się myślą przesiadać, tym bardziej, że z wolnych miejsc zostało tylko to na zderzaku.

Ku radości zgromadzonych do walki włącza się kobieta, która chyba z choinki się urwała, bo nie dość, że sama mówi po portugalsku, to jeszcze bezczelnie (za pomocą tłumacza) wmawia naszym mzungu, że i one posługują się tym językiem. Ostatecznie miarka się przebrała i białe jak to białe ustąpić nie chciały, bo i nie było gdzie, więc pasażerowie i tak już opóźnionego autobusu orzekli zgodnie, że należy się kompromis.

Tak oto rozpoczęła się 6 godzinna podróż Jeana i Martina, z dwiema białymi nie-turystkami, z czego jedna siedzieć musiała na drążku wystającym złowieszczo z łączenia foteli, a druga wisieć w przejściu. Kompromisy nie wszystkim wychodzą na dobre.

Po drodze okazuje się, że Jean Kongijczyk wraca właśnie z dalekiej Angoli. Okazuje się też, że pół autobusu to znajomi Jeana parający się tym samym zajęciem. Jest więc owa kobieta od portugalskiego, jest Martin (oficjalnie geolog), jest i chłopak obwieszony srebrnymi łańcuchami, są kobiety z dziećmi i mężczyźni wyglądający na zwykłych podróżnych. Oprócz znajomości łączy ich jeszcze jedno- nerwowe klejenie się do szyby przy każdym policyjnym patrolu. Po co kleić się do szyby zamiast chować pod siedzenie?

A więc pod tą szybą znajdują się bagażniki, w których nasi bohaterowie przewożą swoje skarby. Wiozą więc ubrania, perfumy, okulary przeciwsłoneczne, narkotyki, ręczniki, diamenty i trochę jeszcze innych “bibelotów”.

Wcale by się owe białe o tym wszystkim nie dowiedziały, gdyby nie przyszło im siedzieć z Jeanem i Martinem, którzy po 2 godzinach podróży okazali się nadzwyczaj gadatliwi, choć tonem ściszonym i z rozbieganym wzrokiem.

Na kartce wyrwanej z kalendarza Jean nieporadnie kreśli mapę DRK, gdzie zaznacza wszystkie najważniejsze bogactwa naturalne i te mniej. Rozległe uprawy kawy, orzeszków, manioku, ryżu, kukurydzy- to północ, na zachodzie złoża ropy naftowej, wschód- fabryki broni, południe tuż nad granicą z Zambią – diamenty.

Tak, tak, aż tyle. Błogosławieństwo, które miało stać się źródłem bogactwa i nadzieją na lepszy byt dla mieszkańców tego wielkiego kraju, w efekcie zamieniło się w przekleństwo nękające Kongijczyków jak biblijne plagi.

To po angielsku, to po francusku, Martin zapytany o to, czym się właściwie zajmuje plącze się i mota, aż w końcu zaczyna.

“…Ja to jestem geologiem i jeżdżę do buszu na ekspedycje. Jakie? No…na takie ekspedycje to razem wybiera się jakieś 100 osób, z całymi naręczami ekwipunku, jedzenia, z medykiem i bronią…Na co ta broń? Na węże rzecz jasna, bo kiedy śpi się w namiocie wcale nie rzadko można obudzić się z grubym szalem wokół karku.

Oczywiście nie wszyscy wracają z takich wypraw, bo a to ktoś zachoruje, a to zaniemoże….no i te komary.

Co tam robimy?…aaa kopiemy…i szukamy różnych drobiazgów…. kamyczków… diamencików, które potem przemycamy przez granice państw w poszukiwaniu dobrych kupców. A tych nie brakuje.

Było w Historii Afryki takie wydarzenie zwane “procesem Kimberley”*, w którym po kilku dobrych latach negocjacji udało się podpisać przez 35 państw w tym Angolę, Sierra Leone i Demokratyczną Republikę Konga swego rodzaju deklarację. W całej tej sprawie chodziło o rozwiązanie problemu nielegalnego handlu diamentami. Proces Kimberley został sfinalizowany w 2003 roku. Mamy 2009, a przez granice afrykańskich państw wciąż strumieniami przelewają się autobusy nafaszerowane przemytnikami i ich cennym dobytkiem.
Nie jestem pewna czy Jean na pytanie o “legalność” jego pracy nie wzruszyłby tylko ramionami.

Po pięciu godzinach wspólnej podróży dwie białe kobiety dostają cichą propozycję przemytu “towaru” przez granicę z Namibią. Trzeba przyznać, że za całkiem przyzwoite pieniądze i z zupełnie minimalnym ryzykiem, bo kto będzie trzepał na granicy dwie białe turystki.

Trudno byłoby mi uwierzyć w tę opowiastkę, gdyby nie fakt, że owe pożółkłe kartki zapisane są moim charakterem pisma, a gdzieś spomiędzy zachowanych biletów i papierowych pamiątek wyłania się ofiarowane mi przez Jeana zdjęcie z numerem telefonu i gorącym zaproszeniem do DRK.

Paulina Łokaj

*www.kimberleyprocess.com

 Dokument bez tytułu