Salut! Jestem Yola, urodziłam się w Brazzaville w Kongo i jestem owocem hebanu i śniegu. Moja mama jest Polką. A tata? Zgadnijcie?
Stolica Kongo, Brazzaville, jest małym miastem w porównaniu z Warszawą, ale za to wszyscy się znają. Różnorodność językowa, jaka tam panuje nie dzieli, ale łączy kraj. Mamy kilkadziesiąt dialektów, które wcale a wcale nie są do siebie podobne. Językiem urzędowym jest francuski, kolejne dwa to lingala i kituba. Nawet wiadomości są nadawane w tych językach. Z ciekawostek dodam, że w Brazzville ciemno robi się już o 18:30, a po ulicach jeżdżą zielone taksówki.
W Kongo najbardziej lubiłam rozmowy w autobusach. To było najlepsze źródło informacji, najświeższych wiadomości. Ludzie tam są bardzo otwarci tak, że nawet nie oglądając dziennika wiedziałam wszystko na bieżąco.
Moi rodzice poznali się w Symferopolu na Krymie, gdzie studiowali. Po ukończeniu studiów pojechali do Konga, gdzie się urodziłam. W domu była nas trójka, ja i dwóch starszych braci. Do 17. roku życia chodziłam do szkoły w Brazzaville, po czym zdałam maturę. Wówczas nie umiałam jeszcze mówić po polsku. Po zdanej maturze przyjechałam do Polski, aby studiować w kraju swoich dziadków. To było w 2003 roku. Poza tym moi bracia już tutaj studiowali.
Swoją przygodę rozpoczęłam w Łodzi na intensywnym kursie językowym, gdzie poznałam wielu Afrykańczyków z różnych krajów. Potem zdałam na SGH. Tak do końca nie wiem dlaczego wybrałam tę uczelnię. Może dlatego, że uczęszczałam do liceum o profilu ekonomicznym i chciałam kontynuować naukę na tym kierunku. Poza tym to była znana i najlepsza uczelnia (śmiech). I nie żałuję tej decyzji ani nie narzekam. Początki były owszem, trudne, ale teraz jest coraz lżej.
Odwiedziłam różne zakątki Polski. Byłam miedzy innymi w Opolu, Wrocławiu, Poznaniu, Szczecinie, Krakowie, Częstochowie, Bydgoszczy i Suwałkach. Ale najchętniej zawsze wracam do Ińska koło Stargardu Szczecińskiego. To co mi się w Polsce podoba, to życie akademickie. Lubię tez sernik mojej cioci i szarlotkę babci. Uwielbiam gołąbki. Z kolei nie lubię kiedy Polacy używają wulgarnych słów. A słychać je na każdym rogu ulicy. I nawet kiedy byłam za granicą, we Francji, na placu Charlesa de Gaulle’a słyszałam dookoła… wulgarnych Polaków.
Pewnego dnia moja mama przyjechała do Polski i przywiozła ze sobą prezent z Kongo. Zgadnijcie, co to mogła być za niespodzianka? To nie było nic innego jak suszona, solona ryba, którą na pewno kojarzą wszyscy mieszkańcy Afryki. W lingala nazywa się „makayabu” Otóż ta ryba była tak aromatyczna, że moja współlokatorka Małgosia aż wyszła z pokoju. Nie mogła znieść tego zapachu. Teraz Małgosia twierdzi, że wcale nie było tak tragicznie, ale wtedy uznała, że jem przeterminowaną rybę. A ja nie zamierzałam jej jeść tak od razu. Tę rybę trzeba było należycie przyrządzić i ugotować. Kiedy była gotowa, Gosia nie mogła się nią nacieszyć. Tak jej smakowało!
I w Kongo i w Polsce czuję się dobrze, jak w domu. Zachęcam wszystkich do podróżowania po świecie, a zwłaszcza do odwiedzenia mojego kraju. A jeżeli nie chcecie wydawać dużo pieniędzy i poczuć się jak w Afryce, możecie jechać do Włoch! Włosi są tak samo otwarci, tak samo głośni i tak samo gwiżdżą na dziewczyny!
Yolanta Enzanza
Kongo-Brazzaville
Rozmawiała Catherine Kasima Kanda