Dziennikarz Gazety Wyborczej, czasami tłumacz, korespondent agencji Inter Press Service, fotograf-amator.Przeczytaj wywiad z laureatem aFrykasa 2013 w kategorii media, Robertem Stefanickim.
Paweł Średziński: Dziennikarz Gazety Wyborczej, czasami tłumacz, korespondent agencji Inter Press Service, fotograf-amator. Tak Pan pisze o sobie, na stronie stefanicki.com. Kim najbardziej jest Robert Stefanicki?
Robert Stefanicki: Zawodowo jestem dziennikarzem „Wyborczej”, na pozostałe aktywności pozostaje mi już niewiele czasu. Ostatnio jednak całkowicie pochłania mnie pisanie książki-reportażu – nie o Afryce, a o Tybecie – która ma się ukazać w tym roku.
Najpierw były niskobudżetowe wyjazdy na terytorium byłego ZSRR. A potem?
Potem Azja. Wsiąkłem w Indie i okolice. Odkąd w 1997 roku zacząłem pracować w dziale zagranicznym „Gazety Wyborczej” pojawiły się też wyjazdy na Bliski Wschód, który obok Azji był moją działką. A ostatnimi laty nauczyłem się hiszpańskiego i pojeździłem po Ameryce Łacińskiej.
Kiedy w pisaniu o świecie pojawiła się Afryka?
Bardzo niedawno, po odejściu z „Wyborczej” Wojtka Jagielskiego. Ktoś musiał zapełnić lukę. Pierwszy raz w Afryce Subsaharyjskiej byłem rok temu – pojechałem na urlop do Ugandy, żeby wypełnić jakimiś wrażeniami afrykańską lukę w mojej głowie.
Co w tej Afryce interesuje Pana najbardziej?
Mnie generalnie interesuje zmiana i oddziaływania na styku rozmaitych środowisk: tradycja-modernizacja, kolonizator-kolonizowany. Posłużę się analogią płetwonurkową: na styku wód o różnych temperaturach życie podwodne jest zawsze najbogatsze. W tej chwili Afryka jest najdynamiczniej zmieniającym się kontynentem, niestety nie mogę odwołać się do własnych doświadczeń, żeby porównać z to, co jest teraz z tym, co było. Ale już za dziesięć lat takie porównanie będę mógł zrobić.
Wojny, choroby, ubóstwo, dzika przyroda, to najczęstsze tematy przywoływane w opowieściach poświęconych Afryce. Temu trendowi Pan się nie poddaje. Jednak czy jest szansa na częstsze pisanie o innej Afryce, w przypadku innych dziennikarzy?
Ja bym tego problemu nie sprowadzał do Afryki, to tylko jeden z przejawów zmian zachodzących w mediach. Jeśli wartość tematu będzie mierzona liczbą kliknięć, to ciekawe (w naszym rozumieniu) artykuły afrykańskie się nie pojawią. Ale proszę nie psioczyć tylko na redaktorów i właścicieli mediów, poza kilkoma wyjątkami to nie są ograniczeni idioci, wielu z nich chciałoby mieć dobry dział zagraniczny, nie wiedzą tylko jak go sfinansować. Jeden dziennikarz może w ciągu tygodnia wyprodukować trzydzieści czteroakapitowych informacji agencyjnych albo dwie-trzy poważne analizy na niebanalny temat. Już nie mówię o reportażach, ich koszt zawsze był wysoki. Wskutek rozwoju internetu i wymierania pokoleń wychowanych na słowie pisanym nakłady spadają, coraz mniej redakcji może sobie pozwolić na uprawianie sztuki, a nie rzemiosła.
Odpowiedź na Pana pytanie brzmi: jeśli czytelnicy nie będą chcieli płacić za informacje wysokiej jakości, to takie informacje nie będą produkowane. Jesteśmy w okresie transformacji i nie wiadomo co z tego wyjdzie. Model finansowania prasy z reklam w internecie się nie sprawdził, teraz trwają próby przekonania czytelnika, że jednak powinien partycypować w kosztach. Niektórym mediom się to udało, jest nadzieja.
Współpracował Pan też z Instytutem Globalnej Odpowiedzialności. Na czym polegała ta współpraca?
Swego czasu pomagałem organizować pracę wolontariuszy tłumaczących teksty. Zasięgałem opinii IGO przy pisaniu artykułów na tematy związane z globalnym Południem, a oni mojej w sprawach redakcyjnych.
Dziękuję za rozmowę.