Dziś ciąg dalszy wspomnień Polki, która mieszkała w afrykańskim Masindi w czasie drugiej wojny światowej.
Szkoły
„Budynki szkolne i przedszkola były ze ścianami do ¾ wysokości. Pełne były ściany szczytowe. Pamiętam, że podczas ulewy trzeba było przerywać zajęcia i opuszczać sale. Budynki były podobne typu „pawilon’, złożone z dwóch sal, pośrodku był np. pokój nauczycielski, czy pomieszczenie na pomoce naukowe, pokój np. pielęgniarki- higienistki, pokój administracyjny. Dlaczego szkoła miała tylko dwie sale lekcyjne? Ta na mojej ulicy była przeznaczona tylko dla klas najmłodszych: klas I, II, III i IV, które uczyły się na dwie zmiany. Natomiast starsze klasy miały inne budynki przy ulicy „ Rób, co chcesz”. Ustawione były w czworobok też typu pawilonowego, z dwiema salami lekcyjnymi.
W gimnazjum było cztery budynki, czyli osiem sal. Po środku jednego z pawilonów był również pokój nauczycielski, w innym pawilonie pomieszczenie na pomoce naukowe, pokój np. pielęgniarki- higienistki, pokój administracyjny, gdzie przygotowywano picie, mleko, drugie śniadanie dla uczniów, którzy mieli zalecona specjalną dietę.
W czasie przerw wychodziliśmy na plac, boisko wspólne dla tych obiektów. Ponieważ bardzo często było gorąco, więc przeważnie siedzieliśmy w cieniu, pod dachem. Nie wszędzie były drzewa. Pozostawiano drzewa liściaste, aby był cień.
Opieka medyczna i szpital
Przy placu osiedla nr 2 był punkt apteczny i dyżurowała pielęgniarka- higienistka osiedlowa, która udzielała pierwszej pomocy np. krwotok z nosa, skaleczenie, omdlenie.
Ludzie różnie znosili klimat i na początku zdarzały się wypadki -szczególnie zasłabnięć. W obozie była karetka pogotowia i higienistka w razie potrzeby dzwoniła po nią. Odwożono albo do ambulatorium, gdzie lekarz udzielał pomocy, albo do szpitala na leczenie.
Szpital był budowany równolegle z osiedlami, bo jak ja przyjechałam z sierocińcem z misji w Masindi, to szpital już był. Tak, jak ja pamiętam był budowany z drzewa twardego ( heban, mahoń). Dach był kryty blachą albo czymś, co przypominało dachówkę. To były tez pawilony parterowe. Wydaje mi się, ze każdy pawilon składał się tez z dwóch sal.
Pamiętam pawilony: ogólny, chirurgiczny i dla dzieci do 10-go roku życia, gdzie mogły tam przebywać również matki( były dla nich dodatkowe łóżka).
W skład kompleksu szpitalnego wchodziły małe budynki, dwa lub trzy- miał to być oddział zakaźny. Nie pamiętam, żeby ten oddział był kiedyś zajęty. W jednym z takich budyneczków przebywała osoba chora psychicznie. Była to kobieta koło 50-tki, która przyjechała z Rosji już w tym stanie. Zanim wyjechałam z osiedla, to ta pani zmarła.
Wiem, że lekarze bardzo się starali, ale jej stan był poważny. Słychać było jej krzyki przechodząc ulicą. Podobno było to na skutek przeżyć w Rosji, ale to były domniemania mieszkańców.
Pamiętam, że przez pierwsze trzy, cztery lata lekarzami byli: doktor Sadowski- lekarz chorób ogólnych i opiekował się oddziałem dziecięcym oraz doktor chirurg Zaks ( nazwisko mogło być inaczej zapisywane)- choroby skóry, zabiegi typu wycięcie wyrostka robaczkowego, migdałków. Natomiast cięższe przypadki, czy operacje woreczka żółciowego, skomplikowane złamania u osób starszych były leczone w Kampali.
W osiedlu było dużo przypadków złamań, ale przeważnie tymi chorymi zajmował się chirurg Zaks.
W szpitalu było urządzenie do prześwietlania płuc, bo nam wszystkim robili okresowe badania.
Ja chorowałam na malarię i przebywałam na oddziale ogólnym i opiekował się chorymi pan Sadowski. Jednak stosunkowo mało na te 5 tys. ludzi było chorych w szpitalu. Zawdzięczaliśmy to chyba doktor Zielińskiej, która nałożyła na mieszkańców szczególnego rodzaju reżim sanitarny. Baliśmy się jej, ale i szanowaliśmy jej zalecenia. Była pediatrą.
Doktor Zielińska robiła okresowe badania uczniów w szkołach, bilanse zdrowia. Przepisywała dzieciom dodatkowe dożywianie, witaminy. Nie było przypadku, żeby dzieci trzeba było wysyłać na leczenie sanatoryjne. Wszystko w osiedlu było tak zorganizowane, że miało ono charakter miejsca wypoczynkowego. Mieliśmy nabrać sił. Wypocząć i zapomnieć o tym wszystkim, co nas spotkało w Rosji. Dzieci musiały także się uczyć. Dorośli, zaś mogli pracować lub nie- sami o tym decydowali.
Ulica „ Rób, co chcesz”, czyli ulica spacerowa
Ulica miała oświetlenie i po wojnie zawsze paliły się latarnie. Po południu, wieczorami starsza młodzież chodziła tam na spacery. Było to miejsce spotkań dziewcząt i chłopców z osiedla. Szczególnie dużo było panien koło „dwudziestki „ i starszych chłopców. Może od tego pochodzi nazwa ulicy, bo młodzież czuła się tam swobodniej i nauczyciele już nie ingerowali.
Zasadą w obozie było to, że uczniowie i dzieci musieli być o dwudziestej w domach. Ta zasada obowiązywała od początku i nikt nam tego dwa razy nie przypominał. Obojętnie czy to był uczeń podstawówki, gimnazjum, czy liceum obowiązywał ten sam regulamin, dlatego też na obowiązkowe słuchanie komunikatów radiowych w świetlicy zawsze musiał nas odprowadzać i przyprowadzać ktoś dorosły. U nas naród słuchał zarządzeń i jak powiedziano, że nie wolno, to nie wolno. Nie było żadnych protestów, demonstracji. My też jako uczniowie, skoro tak nam powiedziano, to dostosowywaliśmy się. Przynajmniej ja wstydziłam się i nie wyobrażałam sobie, żeby pani w szkole zwróciła mi uwagę, że o wpół do dziewiątej byłam widziana poza domem.
Kino
Był to murowany budynek, duży. Wybudowany między osiedlem nr1 i nr 2 , w pobliżu ulicy „ Rób, co chcesz”, w pobliżu zespołu gimnazjów, z pomieszczeniami na aparaturę, z widownią. Filmy były przywożone z Nairobi z referatu kulturalnego, gdzie zgłaszało się zapotrzebowanie. Co tydzień była zmiana repertuaru. Filmy dla dzieci i młodzieży do lat 16-tu były wyświetlane o 16.30. Natomiast dla starszych , dorosłych seanse odbywały się od 19 do 21 z kroniką filmową, z kroniką wojenną. Wyświetlano filmy wojenne szczególnie związane z naszą historią ( polską): Polacy pod Tobrukiem, w Palestynie, z życia żołnierzy polskich.
Mój kuzyn Mietek (z rodziny, z którą zamieszkałam) po skończeniu gimnazjum nie kontynuował nauki. Był problem i ciocia nie chciała, żeby poszedł do wojska, bo był chory na serce. Na naszej ulicy mieszkał oddelegowany z armii Andersa kinooperator, fotograf , operator wojenny, który prowadził kino. Mietek zaczął pracować tam jako pomocnik.
Z czasem kuzyn sam wyświetlał filmy, a na mnie spadł dodatkowy obowiązek przygotowywania ogłoszeń- plakatów filmowych. Musiałam ręcznie wykonać, co tydzień przynajmniej sześć afiszy na dużym bristolu: tytuł filmu, godzina, cena oraz cytat, hasło, ilustrację, która miała zwrócić uwagę widza. Za to miałam dużo koleżanek, nawet nie wiedziałam, ze mam ich tyle… Kuzyn mógł dwie osoby wpuścić bezpłatnie i ja też miałam zawsze dwa bezpłatne bilety. Zdarzało się, że wpuszczaliśmy bez biletu i większą liczbę koleżanek i kolegów. Ponieważ my odpowiadaliśmy za wpuszczanie, więc było zawsze dużo widzów a mniej pieniędzy.
Bilety były dosyć drogie, nie bardzo pamiętam, ale około 2 szylingów dla dorosłych.
Filmy związane z programem szkolnym dla uczniów były wyświetlane przed południem i były za darmo.
Wyjście do Masindi
Wszyscy w osiedlu dostawali „ kieszonkowe”, ale wiele osób pracowało przy obsłudze osiedla, w magazynach, kantynie, przędzalni itp. Żywność się dostawało, ubrania były z darów, ale nie zawsze pasowały. Ubrania przeważnie się kupowało, więc ludzie pracowali. Chodziło się do sklepów hinduskich w Masindi, gdzie można było uszyć w pracowni ubranie na miarę, kupić buty itp. Szyły na miarę także panie w osiedlu. Obóz w Masindi to nie był „ obóz”. Była straż, ale dla naszego bezpieczeństwa. Wychodzić z osiedla do Masindi można było zawsze w ciągu dnia, tylko nie na „ zarobek”. Pracować poza osiedlem nie było wolno. Na to nie pozwalano. Komendant nie pozwalał pracować Polakom poza osiedlem.
Jak chciało się iść do Masindi, to w przeddzień trzeba było zgłosić się do kancelarii osiedla przy placu i zgłosić potrzebę wyjścia. Otrzymywało się imienną przepustkę, (na której było nazwisko, imię, adres i data wyjścia) ze stemplem. Przeważnie wychodziło się rano około 8-ej. Za bramą główną znajdował się posterunek policyjny, w którym był polski policjant- policjantka, jeden policjant afrykański i zostawiało się przepustkę. Za bramą droga prowadziła przez pewien czas przez dżunglę, potem były „krzyżówki” do plantacji, potem były przedmieścia Masindi. Do przedmieść nie było daleko. Droga żwirowa, utwardzona nie wydawała się długa…”
Wspomnienia Henryki Wasilewicz spisała jej córka Grażyna.