Wspomnienia: Mombasa i Makindu

afryka.org Czytelnia Afryka Inaczej Wspomnienia: Mombasa i Makindu

W Mombasie, przywitano nas (dzieci z sierocińca z wychowawczyniami) bardzo uroczyście i serdecznie. Pamiętam, że musieliśmy przejść kilkaset metrów. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam Afrykańczyków i afrykańską orkeistrę. Byli ubrani w mundury, owijacze, ale byli boso. Pani wytłumaczyła nam, że to taki zwyczaj. Była więc defilada i bardzo uroczyste przyjęcie.

Następnie przeszliśmy do pomieszczeń zastawionych stołami. Witały nas Angielki- panie, zapewne żony pracowników angielskich, okolicznych plantatorów, urzędników. Były same kobiety, które bardzo rozczuliły się na nasz widok: ogolone głowy dzieci, wybiedzone postaci. Brały nas na kolana, tuliły, głaskały, całowały. Chciały nas zabierać do domów, niemalże adoptować od razu. Panie wychowawczynie jednak tłumaczyły, że jest to niemożliwe

Patrzyliśmy na stoły zastawione potrawami i różnymi owocami. Większość widzieliśmy po raz pierwszy- np. ananasy. Jedliśmy dużo. Potem okazało się, że po ananasach mieliśmy poparzone podniebienia. Panie Angielki rozmawiały z nami, choć rozmowa jeszcze była nieskładna, gdyż dopiero poznawaliśmy język.

Po powitaniu umieszczono nas w jakimś hotelu lub internacie na trzy dni. Nie zwiedzaliśmy miasta. Obowiązywała nas kwarantanna. Po powitaniu z nikim z mieszkańców miasta nie mogliśmy się zobaczyć. Płynęliśmy statkiem przez dwa tygodnie do Mombasy i większość z nas miała na lądzie zawroty głowy – kołowało się w głowie, więc był to też czas na przyzwyczajenie się do stałego lądu, na wyspanie się w normalnych łóżkach.

Mombasę zwiedziłam, gdy wracaliśmy i tam czekaliśmy na statek.

Potem pociągiem dojechaliśmy do Makindu- tam byliśmy w obozie przejściowym i z Makindu dalej pociągiem, ale nie bezpośrednio do Masindi. Nie pamiętam nazwy stacji, ale była nad Jeziorem Wiktorii – tam nas zaokrętowano i przepłynęliśmy statkiem do portu Masindi.

Makindu to połowa drogi między Nairobi a Mombasą. Makindu było takim punktem, w którym wszyscy ci ( Polacy), którzy udawali się do Afryki wschodniej czy środkowej musieli się zatrzymać w obozie przejściowym. Wyglądało to jak jakieś dawne koszary, otoczone płotem i drutem. W środku stepu afrykańskiego- parku afrykańskiego- sawanny, gdzie zwierzęta podchodziły do płotu: zebry, które były najbardziej przyjaźnie nastawione, słonie, żyrafy, strusie, stada bawołów…Niedaleko był wodopój i zwierzęta wydeptały tam swoje ścieżki. Pani wychowawczyni opowiadała nam o nich i o innych zwierzętach, tych drapieżnych np. lwach, ale nie podchodziły one do obozu, bo jak nam mówiono były odstraszane. Proszono nas, aby nie podchodzić za blisko ogrodzenia ze względu na bezpieczeństwo.

Wtedy również zobaczyłam po raz pierwszy Masajów. Opowiadano nam, że plemię to uważa się za „ szlachtę” wśród innych plemion… za wyższą kastę. Mężczyźni chodzili całą szerokością drogi, ubrani jednakowo z dzidami przy boku. Obok obozu były wioski Masajów i z osiedla widzieliśmy ich wędrujących drogą.

Widziałam też masajską kobietę: na głowie niosła jakiś kosz z bielizną do prania, na plecach koszyk z dzieckiem a przy boku prowadziła „ krowę” i szła do wodopoju prać i napoić zwierzę. Mężczyzn nie widziałam przy pracy, zapewne zajmowali się polowaniem, ale w ciągu dnia przechadzali się przepasani przez ramię jakąś „ lamparcią „ skórą. Taki był ich zwyczaj. Na początku dziwiliśmy się temu, tym bardziej, że w naszym osiedlu Anglicy zatrudniali Afrykańczyków, a ci pracowali tak jak nasi mężczyźni.

Wspomnienia Henryki Wasilewicz: Polacy w Masindi 1942- 1946.

 Dokument bez tytułu