afryka.org Czytelnia Afryka Inaczej Walczący ze strachem

“Kiedyś, gdy szliśmy z ojcem ulicą ktoś krzyknął: „Murzyn!” Spytałem: „Kto to jest Murzyn”? Nie pamiętam, co mi odpowiedział. Zresztą ledwie się nauczyłem jako tako pisać i czytać po polsku, usłyszałem, że wyjeżdżamy do Afryki” – mówi Filip Kitundu, organizator Festiwalu Afrykańskiego w Krakowie, w wywiadzie z Jakubem Ciećkiewiczem.

– Filipie, Stanąłeś w tym roku na czele Afrykańskiego Festiwalu, imprezy popularnej i lubianej, organizowanej od 4 lat przez studentów z Afrykańskiego Koła Naukowego UJ. Opowiedz o sobie trochę więcej. Kim jesteś? Skąd się wziąłeś? Dlaczego podjąłeś takie wyzwanie?
– Jestem, człowiekiem, który walczy ze strachem…

– To rozumiem, zważywszy na ogrom tegorocznej imprezy. Ale opowiedz najpierw coś o sobie.
– Mam 29 lat, studiuję psychologię, jestem Polakiem i Tanzańczykiem. Nie pół Polakiem. Nie mulatem, ale w pełni Polakiem i w pełni Tanzańczykiem. Człowiekiem dwóch kultur.

– Urodziłeś się w Łodzi…
– Mój tato studiował w Polsce w latach 70. medycynę, w akademiku poznał mamę, wybuchła miłość, pobrali się, mieli dzieci – typowa historia.

– Odczuwałeś jakąś różnicę wobec rówieśników?
– Odczuwałem, chociaż jej nie rozumiałem. Kiedyś, gdy szliśmy z ojcem ulicą ktoś krzyknął: „Murzyn!” Spytałem: „Kto to jest Murzyn”? Nie pamiętam, co mi odpowiedział. Zresztą ledwie się nauczyłem jako tako pisać i czytać po polsku, usłyszałem, że wyjeżdżamy do Afryki.

– Wiedziałeś, że masz czarną rodzinę?
– Nie. Wszystkiego dowiedziałem się na miejscu. Czułem się jak Alicja w Krainie Czarów. Wylecieliśmy z Warszawy zimą, a w Tanzanii był środek lata, inne temperatury, zapachy, barwy, ludzie…

– Podobało Ci się?
– Tak. Tam życie toczyło się spokojniej. W 1989 roku w Dar es Salam nie było jeszcze telewizji – więc cały dzień spędzałem wśród kolegów. Suahili nauczyłem się w 3 miesiące na podwórku.

– Pozostałeś w Afryce przez 15 lat…
– i przejąłem cały depozyt ludu Nyiramba. Ale ponieważ wakacje spędzałem w Łodzi, u babci, więc nie traciłem też kontaktu z kulturą polską.

– Czego się nauczyłeś od Afrykanów?
– W Tanzanii świat duchowy jest bardzo blisko człowieka. Duszę ma zarówno piękne krzesło, przydrożny kamień, czy ubranie. Trzeba je uszanować…

– A zmarłych chowa się tam, gdzie się urodzili.
– Oni nie umierają. Przechodzą tylko do innego wymiaru i nadal uczestniczą w naszym codziennym życiu. A w razie czego, gdyby się gdzieś zagubili, mamy specjalnych uzdrowicieli, którzy pomagają się z nimi łączyć.

– Szamanów?
– My ich nazywamy „mechanikami”.

– W Tanzanii prawda często łączy się z fikcją.
– Mit i legenda zlewają się z rzeczywistością. I trzeba tę poezję przyjąć w sposób naturalny.

– Najważniejszym, konkretem jest rodzina…
– Jest święta, może przezwyciężyć wszystko, obdarowuje miłością bezwarunkową. Pamiętam, kiedyś wybierałem się rano do pracy w Dar, tymczasem do furtki zadzwoniła ciotka z prowincji. Postawiła walizki i powiedziała „Jestem”. Musiałem natychmiast zatelefonować do szefa, że zachorowałem i otoczyć ją troskliwą opieką. W Polsce taka bezgraniczna jedność z krewnymi jest odbierana jako ingerencja w cudzą prywatność. Doświadczyłem tego…

– Odwiedziłeś swoich bliskich w Tanzanii – na wsi?
– Tak, i to również nie było łatwe. Moja babcia ma dom z gliny w centrum wioski: bez wody, prądu, dywanu… Nie potrafiłem z nią mieszkać w jednej chacie. Spałem w hotelu w pobliskim miasteczku i wracałem rano. Odkryłem wtedy drugi, równoległy świat, istniejący w Afryce. Świat zapóźniony…

– Gdzie trochę inaczej płynie czas.
– Całkiem inaczej! Wiesz, w Europie czas określa początek i koniec każdego wydarzenia. Ustalamy, na przykład, że zagramy wspólnie koncert o godzinie szóstej. Spotykamy się, gramy do siódmej, a potem każdy z nas wraca do swoich spraw. W Tanzanii jedna osoba przychodzi i czeka. Czeka aż przyjdą inni. Gdy przyjdą – wtedy dopiero zacznie się coś dziać. A więc czas nie dyktuje wydarzenia, tylko ludzka obecność. Jeśli nie będzie osób – nie będzie historii.

– W Tanzanii zainteresowałeś się kuchnią afrykańską. Opowiedz o swoich doświadczeniach.
– Tu znowu stajemy wobec problemu różnic kulturowych – u nas, do niedawna, kuchnia przypisana była wyłącznie kobietom i gdyby na wsi mężczyzna zaczął pitrasić potrawy, zebrała by się starszyzna i by mu wlała. Więc kiedy byłem mały i wchodziłem do kuchni ojciec patrzył na mnie krzywo. Ale byłem uparty. Podpatrywałem gospodynię, mamę… i się nauczyłem.

– Jaka jest Twoja kuchnia?
– To fuzja – mieszanina smaków, przypraw, stylów. Lubię robić tanzański pilau dżolof: duszony i pieczony ryż z mięsem, czosnkiem, cebulą, kardamonem, cynamonem, imbirem, kolendrą i pieprzem. Gdy podniesiesz pokrywkę garnka – od razu czujesz wspaniały aromat. Lubię biryani – aromatyczny ryż, z szafranem, podlewany jogurtem, z kardamonem, goździkami… świetny jest też nyaama choma. W Tanzanii popularne są marynowane i grillowane mięsa z kozy, barana, cielaka – na festiwalu wszystkiego popróbujesz.

– Czego możemy się nauczyć od Tanzańczyków, a czego oni od nas?
– Europa mogłaby się uczyć spontaniczności w relacjach międzyludzkich, dystansu wobec porażki, mogłaby też inaczej przeżywać przemijanie. U nas się mówi: „Pole, pole” – powoli! Albo Haraka haraka haina baraka – „Pośpiech nie przynosi błogosławieństwa”. Natomiast Tanzania musi się uczyć sposobów doganiania świata.

– Zawsze widywałem Cię na imprezach afrykańskich: wykładach, festiwalach – chciałeś objaśniać Afrykę innym ludziom.
– Dopiero kiedy przyjechałem na studia do Krakowa zacząłem myśleć o niej na poważnie. Spostrzegłem, że świat nie zna Afryki, że jej nie rozumie, że poucza ją po ojcowsku, jak nieporadne dziecko, choć jako psycholog wiem dobrze, że to najgorsza metoda wychowawcza, bo każde dziecko wie, co chce robić, tylko rodzice nie dają mu szansy, żeby się o tym dowiedziało.

– Chciałeś coś zrobić i razem z kolegą z Zimbabwe – Errolem Tapiwą Muzzawazi – założyliście Afrykańskie koło Naukowe, instytucję, która m.in. przygotowała cztery barwne festiwale.
– I wiele innych imprez. Ale to, co nastąpi od 25 V do 5 VI w Krakowie, będzie największą prezentacją afrykańską w Polsce i jedną z większych w Europie. Pokażemy jaki ten kontynent jest w rzeczywistości. Ludzie usłyszą, zobaczą, poczują, posmakują i się poruszają.

– Co będzie najfajniejsze?
– Wszystko. Warsztaty tańca, kuchni, mecz piłkarski: Afryka – reszta świata, Zimbabwe EXPO, miejska gra – afrykańskimi tropami po Krakowie…

– Będą też Afrykamery.
– Pokażemy 15 filmów. Wysokobudżetowe, dokumenty, krótki metraż i bajki dla dzieci. Świetny jest etiopsko – niemiecko -amerykański „Atleta” o biegaczu Abebe Bikilu, który w 1960 roku jako pierwszy afrykański sportowiec zdobył złoty medal olimpijski, choć cały maraton przebiegł boso; zabawny – ruandyjsko – angielski „Africa United”, o trojgu dzieciach, które, nie zdając sobie sprawy z odległości, postanowiły pojechać autostopem na mistrzostwa świata do RPA; ciekawy Ouaga Paradiso – o realiach pracy producentów filmowych w Burkina Faso; mądry malijski dokument – Rękopisy z Timbuktu, czy edukacyjny Kuduro – o tańcu z Angoli.

– Organizujecie też sesję naukową na UJ…
– A największy znawca Tuaregów i badacz Sahelu Adam Rybiński, pokaże w Muzeum Etnograficznym swoje eksponaty, wygłosi wykład i zaprezentuje znakomity film dokumentalny.

– Dlaczego to wszystko robisz?
– Nawiązujesz do pytania „kim jestem”, które zadałeś mi na początku rozmowy i na które nie odpowiedziałem. Pochodzę z dwóch kultur, obie obserwowałem uważnie – staram się je zbliżyć.

– Jesteś więc „mechanikiem”!
– Jestem, człowiekiem, który walczy ze strachem… Z wyzwaniami, które go – na pierwszy rzut oka – przerastają.

ROZMAWIAŁ: JAKUB CIEĆKIEWICZ, „DZIENNIK POLSKI”

Ps. Unikalna wystawa ze zbiorów Adama Rybińskiego, pt. “Tuareski blues”, została wczoraj otwarta w Muzeum Etnograficznym w Krakowie, przy ul. Krakowskiej 46.

 Dokument bez tytułu