W pogoni za piłką w Kenii

afryka.org Wiadomości Sport W pogoni za piłką w Kenii

W tym roku miałem okazję spędzić wakacje w Kenii. Nie mogło oczywiście zabraknąć akcentów piłkarskich. Kiedy pojechałem na swój pierwszy, kenijski, ligowy mecz, na narodowym stadionie Kasarani mieszczącym 60000 ludzi, lider – drużyna Mathare United – miał podejmować drużynę środka tabeli Sher Karuturi. Dojechałem na miejsce jakąś godzinę przed meczem. Ale kiedy zacząłem pytać ludzi mieszkających w okolicy o to, czy mecz na pewno ma się odbyć, nikt nie wiedział o co chodzi. Z duszą na ramieniu poszedłem do bramy, ale na szczęście okazało się, że wszystko jest w porządku i mecz zaraz się rozpocznie.

Kolejnym rozczarowaniem była frekwencja. Kiedy na olbrzymim obiekcie pojawia się tylko garstka kibiców, widok ten jest co najmniej smutny. Zwłaszcza kiedy bilety nie są drogie, nawet na kenijskie warunki – wejście kosztowało 50 szylingów, czyli mniej niż piwo w przydrożnym pubie. Piłkarze wybiegli na murawę i zaczął się mecz. Porywającym widowiskiem nie był. Liderzy wygrali, ale poziom rywalizacji przypominał raczej jakieś rozgrywki amatorskie niż wspaniały, żywiołowy, afrykański futbol.

Miał to być jednak zaledwie początek mojej tułaczki po kenijskich boiskach. Kolejnym przystankiem było miasteczko Sher, znajdujące się w regionie, który najbardziej ucierpiał w czasie kryzysu powyborczego. Stadion nie był już tak okazały, ale za to kibiców było znacznie więcej. Trybuna główna była pełna, a dookoła ogrodzenia stali kibice, którzy nie mieli pieniędzy by wejść do środka. W sumie około 2000 ludzi. Jak na miasteczko, które samo ma niewiele więcej mieszkańców było to naprawdę imponujące! Ale tajemnica sukcesu wyjaśniła się jakiś czas później w rozmowie z jednym z kibiców. Sher Karuturi to mianowicie drużyna, której właścicielem jest firma zajmująca się hodowlą kwiatów, a dokładniej holenderskich róż, które świetnie rosną w kenijskim klimacie. Tak więc trybuny pełne są pracowników, którzy nie dość, że mają darmowe wejście na stadion, to jeszcze ich obecność jest „mile widziana” przez właścicieli firmy. Niestety zdjęcia były niemile widziane, wiec po pstryknięciu jednej fotki naraziłem się kibicom i musiałem przez resztę spotkania nadrabiać kibicując zagorzale gospodarzom.

Ale wracając do meczu. Sher podejmowało urzędującego mistrza Kenii i niedawnego zwycięzcę Klubowego Pucharu Afryki Wschodniej, najbogatszą drużynę ligi, sponsorowany przez największy kenijski browar Tusker FC. Gospodarze pokazali pazury tuż po przerwie, kiedy wyszli na prowadzenie. Jednak na kwadrans przed końcem meczu mistrzowie kraju wyrównali i dowieźli do końca spotkania cenny remis.

Ostatnim meczem jaki miałem okazję zobaczyć był prawdziwy rarytas – spotkanie Kenii z Namibią w eliminacjach do mistrzostw świata. Po raz kolejny stadion narodowy Kasarani, który miał się wypełnić po brzegi (według z doniesień prasowych). Po raz kolejny kibice zawiedli. Co prawda na trybunach zasiadło około 30000 widzów, ale stadion był wciąż w połowie pusty. Sam mecz opisywałem już w krótkiej fotorelacji, dlatego chciałbym się skupić na kibicach.

Przede wszystkim nie są to kibice w europejskim rozumieniu tego słowa. Nazwałbym ich raczej oglądaczami. Nie istnieje doping jako taki. Aktywność kibiców polega na oklaskach w przypadku udanych zagrań i bramek oraz na „jęku zawodu na trybunach” kiedy piłka o „milimetry mija światło bramki”. W czasie meczów drużyny narodowej jest trochę lepiej, ale głównie dlatego, że więcej jest ludzi. Do wspomnianych więc wyżej reakcji dochodzi jeszcze śpiewanie własnego hymnu, gwizdanie w czasie hymnu przeciwników oraz meksykańska fala co jakiś czas. Poza tym na trybunach – niestety tak jak i na boisku – z reguły wieje nudą.

Ale tak czy tak, gdybym miał tylko okazję, z przyjemnością obejrzałbym więcej meczów. Mimo poziomu, mimo kibiców, mimo wszystko. Może dlatego, że spotkałem tam też ludzi którzy w kenijską piłkę ciągle wierzą. Może dlatego ja też wierzę. Może nawet bardziej niż w Polską. I może właśnie Kenia, wbrew logice, nauczyła mnie tej wiary w piłkę, w Kenię i w Polskę.

Łukasz Kalisz

 Dokument bez tytułu