Z Hollywoodem sprawa jest jasna, bo to oni dyktują trendy w popkulturze. Bollywood urzeka muzyką i tańcem. Pytanie czy kinu z afrykańskiego zagłębia produkcji filmów Nollywoodu uda się znaleźć podobną publiczność?
Według większości statystyk Nigeria produkuje mniej filmów rocznie od tylko dwóch krajów na świecie: Indii i Stanów Zjednoczonych. Jeśli doliczyć do tego kino z Ghany zostaje im tylko do zdetronizowania Bollywood.
Wydaje się jednak, że o ile Hindusi i Amerykanie byli w stanie wytworzyć sobie ogólnoświatową publiczność (nieograniczoną wyłącznie do ludności pochodzenia azjatyckiego czy amerykańskiego), Nollywood będzie miał problemy z przebiciem się poza kontynent afrykański. Wiele będzie zależeć od postępującej profesjonalizacji tej branży i czy ten rozwój nie zniweczy jej wyjątkowości estetycznej i tematycznej, która wyróżnia filmografię z tego regionu na tle świata.
Dostępność Nollywoodu w Polsce jest bliska zeru. Poza „Abeni” w reżyserii Tunde Kelani, jednego z ambitniejszych nigeryjskich twórców, nigdy żaden nollywoodzki film nie zagościł na ekranach polskich kin (zresztą te filmy do kin trafiają z rzadka nawet w ojczyznach), czy to w przeglądzie czy to na festiwalu. Manana i Ale Kino! Festiwal Filmów Świata dwa lata temu odważyła się pokazać „Abeni”. Co prawda publiczność przyjęła obraz dosyć ciepło, ale też „Abeni” był filmem mocno złagodzonym w porównaniu z typowym masowym produktem filmowym z tego regionu Afryki.
Z kolei pokazywany na Warszawskim Festiwalu Filmowym obraz „Ezra” wielkiej nadziei afrykańskiego kina Newtona I. Aduaki z Nollywoodem ma tyle wspólnego, co francuskość z „French Fries”.
Drugą okazję zapoznania się z produktem nollywodzkim zaoferujemy na AfryKamerze, choć tu znowu nie będzie to do końca reprezentatywny film z tego obszaru świata zważając na nieco dłuższy okres produkcyjny i większy budżet. Na dużym ekranie pokażemy komedię „No Time To Die” w reżyserii King Ampaw, którego z pewnym dystansem do znaczenia terminu można nazwać „ojcem ghańskiego filmu”.
Zabawna aż po grób komedia w uroczy, ale zarazem wybitnie „nollywoodzki” sposób, opowiada o romantycznych przygodach pewnego kierowcy pogrzebowego o imieniu Asante beznadziejnie zakochanego w tancerce, córce jednej z jego klientek. Z jednej strony King Ampaw oferuje nam unikalny wgląd w pewne obyczaje lokalne ludu Aszanti, ale z drugiej oferuje uniwersalny dowcip, który miło połechta większość widzów do śmiechu, czasem sięgając po slapstickowe chwyty, ale innymi razy posiłkując się absurdem (np. motyw z latającą trumną).
Komedię zrealizowano z pokaźnym – jak na tamten rynek – budżetem, co od razu przełożyło się na jakość realizacji obrazu (udźwiękowienie i zdjęcia). Najbardziej dostrzegalną wadą filmu jest mało naturalna gra aktorska wielu drugorzędnych postaci w filmie, którzy mają ewidentny problem z timingiem i nie zawsze potrafią sprzedać dowcip. W dużej mierze nadrabia za nich aktor grający głównego bohatera, czyli David Dontoh, który za swoją kreację wygrał nawet parę nagród na pomniejszych festiwalach filmowych na świecie.
Koniec końców film pozostaje niezwykle nollywoodzki, ale zarazem może być godnym uwagi obrazem dla tych, którzy chcą zasmakować trochę tamtejszego humoru oraz zobaczyć obraz, którego „afrykańskość” jest niepodważalna.
Przemek Stępień