afryka.org Czytelnia Poznaj Afrykę! Tamten sen (1)

Nie cierpię pakowania się. Nawet jeśli uwielbiam się włóczyć, uwielbiam lotniska i nawet jeśli teraz to pakowanie oznacza powrót na Cabo Verde. Odkładam w nieskończoność  moment otwarcia walizki i próby upchnięcia w niej całego tego majdanu, który niby mam zabrać.

A przecież walizkę mam większą, prezenty objętościowo mniejsze, ilość ciuchów ograniczona do minimum. 

Oj, znacznie łatwiej usiąść tyłem do walizki i wsadzić w nos w książkę. Choćby  w kabowerdyjskie bajki Nicolasa Quinta. Albo jeszcze lepiej pomarzyć sobie, przypomnieć tamten wieczór i tamten koncert. Przed dwoma laty.  Mój najpiękniejszy… No, koncert to za dużo powiedziane.  To była tylko jedna piosenka. Ale dla mnie to było jak Grammy  i muzyczny Oskar razem wzięte…

Jutro urządzam małe spotkanie na podsumowanie festiwalu.  –  José Da Silva, pierwsza osoba luzofońskiej  muzyki, założyciel firmy Lusafrica nie mówi wiele, za to jeśli już powie, to ma to swoją wagę. –  Proszę przyjść. Maria wie, gdzie mieszkam. To niedaleko jej domu“. 

Niedaleko domu Marii, czyli na Cabo Verde, wyspie Sao Vicente i Mindelo, rodzinnym mieście Cesarii, gdzie co rok, na plaży,  odbywa się festiwal Baia das Gatas, jeden z najwiekszych tego rodzaju imprez muzycznych w Afryce.  

Przy śniadaniu Maria oznajmia mi, że do Da Silvy pojadę sama, bo nie może znaleźć drugich kluczy od domu. „Jorge cię zawiezie, zresztą to bliziutko”.

W dzień z obszernego, wygodnego domu „Djo” widać niebieski ocean, a  z drugiej rdzawobrązowe wzgórza Sao Vicente, z powtykanymi gdzieniegdzie wiatrowymi słupami. Przy wiejących tu wiatrach mają rację bytu. Ale teraz jest zupełnie ciemno. Gości jeszcze niewielu, kelnerzy przygotowują drinki, a w basenie odbijają się światła dyskretnych lampek przy stolikach. Za basenem ustawiono nagłośnienie. O,  posłucham sobie!

Na ławeczce między bufetem, a ogrodem tronuje kto? Oczywiście Évora. No proszę, zupełnie zapomniałam, że ją tu spotkam. Uprzejmie robi mi miejsce obok i wraca do swego podstawowego zajęcia: dokładnego przeglądu wchodzących. Cierpliwie przyjmuje pozdrowienia, okrzyki radości, uściski i hołdy każdego z wchodzących. Zna przecież wszystkich i wszyscy znają ją. Ba, usilnie zabiegają o jej względy. Na ławeczce trwa więc nieustanna sesja zdjęciowa.

Niechętnie posuwam się, by zrobić  miejsce kolejnym gościom, bo czyha na nie zbyt wiele osób. „Idź wziąć sobie coś do jedzenia”, rzuca Cesarzowa między jednym i drugim uśmiechem do obiektywu. Ani drgnę. „No idź! Popilnuję ci miejsca i torebki.” Akurat! Torebki nikt nie tknie, ale miejsce obok diabli wezmą.

„Jestem, znalazłam klucze”, przy stole pojawia się nagle Maria, co zdecydowanie poprawia mi humor.  Podobnie jak kabowerdyjskie i brazylijskie melodie, sączące się ze scenki za basenem. To produkują się miejscowe, ale uznane już gwiazdy, kolejne pokolenie zdolnych młodych muzyków, tylko czekających na okazję, by ruszyć w świat.

Wracamy z Marią do ławeczki z pełnymi talerzami i kieliszkami wyśmienitego białego wina z Fogo. Profilaktycznie upycham  wszystko obok popielniczki Cesárii i czekam na zmianę chętnych do zdjęcia. Jeden skok i odzyskuję utracone miejsce. Przyglądam się gościom:  muzycy, kompozytorzy, pieśniarze, znajomi i oficjelie. Cudzoziemców , łącznie ze mną, ledwie paru. Obok przepływa  gwiazda pierwszego festiwalowego wieczoru,  Maria de Barros.  „Z której ona jest wyspy?”, dolatuje mnie z sąsiedniej ławeczki.

Ciekawe pytanie. Nie „skąd ona jest”, lecz „ z której wyspy”. Czy jest różnica?  Jest. Chociażby sam język. Odległość między  poszczególnymi wyspy, izolacja, której sprzyjali kolonizatorzy sprawiły, że kreolski z wyspy Sâo Vicente znacznie różni się od tego, który słyszy się chociażby w stolicy Santiago, Prai. Ba, nawet na sąsiednich wyspach Zawietrznych, Sâo Vicente i Sâo Antao mówi się nieco inaczej.

Criolu lub crioulo,  obecny w każdej cząstce życia na wyspach, w domu, w barze, na polu, na ulicy, w muzyce i poezji jest wciąż głównie językiem mówionym, nie ma jednolitych podstaw gramatycznych, a forma pisana jest nie tylko wątpliwa, ale większości Kabowerdyjczyków prawie  nieznana. Nawet Maria, wykształcona na uczelniach afrykańskich i francuskich, mówiąca płynnie pięcioma językami nie licząc  rodzimego, na widok mojego liściku po napisanego po kreolsku  i  zostawionego na stole przed wyjściem z domu  uśmiecha się z niedowierzaniem. „Ty to napisałaś? Ja bym chyba miała z tym problem” .

„Znasz Fifi?” Maria wita się z Teofilo Chantre, pieśniarzem i  nadwornym kompozytorem Evory. „Nie, ale słyszałam pana na koncercie w Vichy, no i mam dwie pana płyty”. Chantre patrzy nam mnie z lekkim uśmiechem. „A pani z Polski? Pierwszy raz na Cabo Verde? Nie? Drugi? No, to miło…”

Dochodzi pierwsza. Muzyka robi się żywsza, bardziej taneczna. Cesária zaczyna się wiercić. Nic dziwnego, przez cały wieczór nie ruszyła się ze swego miejsca.  Nagle łapie za rękaw Angela, prawą rękę da Silvy: „Zaczekaj, Elisabeth chce zaśpiewać.” Co takiego?  Zatyka mnie. Ja chcę zaśpiewać? Teraz? Tu? Ja?  „Chcesz zaśpiewać, prawda?” Cesária patrzy na mnie wyczekująco. Czuję, jak coś zaczyna mnie dławić w gardle. Boże, jak mogłabym powiedzieć nie?  

Elżbieta

 Dokument bez tytułu