Między 4 a 6 sierpnia 2014 roku w Waszyngtonie zorganizowano Szczyt USA – Afryka. Inicjatywa to ważna, ale spóźniona o ponad dekadę.
Po wyborze na prezydenta USA Baracka Obamy Afryka uwierzyła w „American Dream”. Zachłysnęła się wizją intensyfikacji współpracy, czy też przekonaniem, że Amerykanie rządzeni przez potomka kenijskich Luo będą „musieli” łożyć więcej na pomoc krajom rozwijającym się. Iluzja ta szybko prysła. Barack Obama, w przeciwieństwie np. do Billa Clintona, Afryki de facto nie dostrzegał. Jego zeszłoroczne tournée okazało się bezowocnym safari po Senegalu, RPA i Tanzanii. Dla wielu komentatorów, dowodem ignorancji prezydenta wobec Czarnego Lądu okazała się słynna „słitfocia” „strzelona” podczas ceremonii pogrzebowych Nelsona Mandeli.
W cieniu Pekinu
Podobne do waszyngtońskiego szczyty Chiny i Unia Europejska organizują od 2000, a Japonia od 1993 roku. Podczas tego rodzaju spotkań dokonywane są bilanse współpracy, tworzone są plany dalszej kooperacji. USA nie dostrzegało potrzeby zorganizowania tego rodzaju spotkania do 2014 r. Wydaje się, że inicjatywa ta w większym stopniu wiążę się z rywalizacją chińsko-amerykańską, niż z rzeczywistym zainteresowaniem Afryką po drugiej stronie Atlantyku.
Wartość wymiany gospodarczej USA i Afryki szacowana jest na 80-90 mld dolarów, czyli dwa, a może i trzy razy mniej niż obroty chińsko-afrykańskie (do danych przytaczanych przez władze chińskie warto podchodzić ze zdroworozsądkowym sceptycyzmem, ponieważ zwykle są one mocno niedoszacowane). Amerykanie udzielają także Afryce pomocy rozwojowej i humanitarnej, której wielkość wynosi ok. 10 mld dolarów. Do tego Czarny Ląd od dekad odgrywa rolę poligonu doświadczalnego dla amerykańskich NGO-sów, turystyka projektowa kwitnie w najlepsze. Jej skutki trudno jednoznacznie ocenić.
Analizując wielkość pomocy finansowej, której Ameryka udziela Afryce, pamiętać także należy o roli USA w instytucjach systemu Bretton Woods. Międzynarodowy Fundusz Walutowy oraz Bank Światowy od dekad oferuje pożyczki w zamian za dostosowanie strukturalne. A decyzje kto w Afryce, na jak długo i ile dostaje nigdy nie zapadają bez wiedzy Waszyngtonu.
Wielcy (nie tylko) obecni
Na szczyt w Waszyngtonie zaproszono liderów prawie całej Afryki. Prawie, ponieważ za persona non-grata uznano Omara al-Baszira oraz Roberta Mugabe. Na Sudan i Zimbabwe wielokrotnie nakładano już sankcje, a ich prezydentów oskarżano o łamanie praw człowieka. Fetysz demokratyzacji Afryki nie wpłynął jakkolwiek na zaproszenie Teodoro Obianga z Gwinei Równikowej, José Eduardo dos Santosa z Angoli, Paula Biyę z Kamerunu, czy Yoweri Museveniego z Ugandy. Rządzą oni swoimi krajami, wygrywając kolejne „demokratyczne” wybory odpowiednio: 37, 34, 32 i 28 lat.
Na szczycie brak także Catherine Samba-Panzy, wybranej niedawno prezydent Republiki Środkowoafrykańskiej, państwa upadłego, w którym powoli instalują się misje stabilizacyjne ONZ i UE. Do końca nie było wiadomo, czy do Waszyngtonu przybędą liderzy Gwinei, Sierra Leone i Liberii, krajów znad Zatoki Gwinejskiej walczących z epidemią wirusa ebola.
Rzeczywistość postulowana
Śledząc harmonogram trzydniowych obrad oraz czytając deklaracje wygłaszane podczas uroczystych kolacji, dojść można do wniosku, że priorytetem Amerykanów jest wspieranie: wolnego rynku, demokratyzacji oraz bezpieczeństwa (szeroko rozumianego: od stabilizacji politycznej, przez bezpieczeństwo żywnościowe, do zwalczania przez AFRICOM kolejnych „Afrykanistanów”). Tematy te zdominowały pierwszy i trzeci dzień szczytu. Drugi, zdaniem większości analityków – kluczowy, skupił się na kwestiach handlowych.
Dotychczas Amerykanie koncentrowali się na współpracy polityczno-gospodarczej z wybranymi krajami afrykańskimi. Priorytetową rolę odgrywały: RPA, jako najbogatszy kraj kontynentu; Nigeria, jako kraj największy, najludniejszy i główny gracz ECOWAS; Etiopia, siedziba Unii Afrykańskiej i „żandarm” Rogu Afryki. Do Arabskiej Wiosny listę amerykańskich „kotwic” zamykał Egipt. Deklaracje o otwarciu USA na całą Afrykę trzeba traktować „z przymrużeniem oka”.
Zainteresowanie Amerykanów gospodarkami Afryki wynika z konieczności dywersyfikacji systemu dostaw ropy naftowej. Obecnie import z Afryki stanowi ok. 20% całości ropy przywożonej do USA. Z racji na destabilizację Bliskiego Wschodu, amerykańskie firmy coraz śmielej zwracają się w stronę Czarnego Lądu. Tutaj jednak ponoszą dotkliwe klęski w walce o „rząd dusz” afrykańskich liderów i pola naftowe z Chińczykami. Koncerny Państwa Środka są od dekady najaktywniejszymi inwestorami w Afryce, która znika na naszych oczach za „nowym Wielkim Murem”. I w tej – najważniejszej dla Amerykanów – materii szczyt w Waszyngtonie niewiele już może zmienić.
Mimo wzrostu gospodarczego zauważalnego na globalnym Południu, trudno zatem założyć, by obroty amerykańsko-afrykańskie wkrótce mogły odnotować spektakularny wzrost. Co więcej, w przyszłym roku wygasa AOGA African Growth and Opportunity Act). Ustawa ta, uchwalona w 2000 roku pozwoliła w sposób minimalny uelastycznić wymianę, znosząc cła na niektóre towary eksportowane z Afryki do USA. Kongresmeni nie kwapią się listy dóbr rozszerzyć, coraz słyszalne są głosy by w ogóle zrezygnować z tej regulacji. To jasno wskazuje, że Amerykanie patrzą przez Afrykę okiem – mimo wszystko – dość kolonialnym, głównie przez pryzmat potrzebnych im surowców.
dr Błażej Popławski, prowadzi blog www.afrykanista.pl