Paul Theroux – mimo wieku i zmęczenia – zdążył na ostatni pociąg. Wskoczył do niego w pełnym biegu. I zabrał nas w wyjątkową podróż do RPA, Namibii i Angoli.
Twórca, który zdobył międzynarodową renomę w świecie dziennikarskim dzięki „reportażom kolejowym” (m.in.: „Wielki bazar kolejowy”, „Pociąg widmo do Gwiazdy Wschodu”, „Stary Ekspres Patagoński”), wyprawia się na starość do Afryki Południowej. Nie kryje, że więcej na ten kontynent – gdzie pracował i mieszkał przez kilka lat – prawdopodobnie już nie przyjedzie. Nie jest to jednak sentymentalna „podróż do korzeni”, próba pojednania z samym sobą w romantycznej scenerii – co czynili przed nim choćby Laurens van der Post, Wilfried Thesinger, czy Evelyn Waugh. Znakiem rozpoznawczym książek Theroux jest poczucie humoru, gorzka ironia, miejscami szyderczy ton, celowa gra stereotypami – i z cech tych autor w żaden sposób nie rezygnuje.
Marszruta
Poprzednią afrykańską podróż Theroux, o której pisał w „Safari mrocznej gwiazdy. Lądem z Kairu do Kapsztadu”, zakończył w RPA. Wiedział, że właśnie tam też musi się rozpocząć jego kolejna wyprawa. Zamysł ów nie wynikał z planu okrążenia Afryki, czy skolekcjonowania pieczęci pograniczników wszystkich krajów „Czarnego Lądu”. Jednym ze słów kluczy do opisu rzeczywistości afrykańskiej dla Theroux wydaje się być zmiana społeczna. Reportażysta, przedstawiając „zbezczeszczony eden naszego początku”, próbuje jednocześnie ocenić skutki transformacji postkolonialnej Afryki subsaharyjskiej.
Theroux wybiera region „na pozór niedokończony”, który jako nieomal ostatni przeszedł przez dekolonizację: RPA (1994 – uchwalenie nowej konstytucji i przeprowadzenie pierwszych wyborów powszechnych), Namibię (1990 – uzyskanie niepodległości) i Angolę (1975). Kraje te, z racji na złoża surowców, należą do najbogatszych w Afryce. Bogactwo narodowe nie jest jednak równomiernie dystrybuowane, o czym często nie zdają sobie sprawę osoby przebywające tu na krótko. Theorux także nie spędzi na południu Afryki zbyt wiele czasu. Przemieszcza się dynamicznie. Nie czyni tego w kostiumie turysty skrytego w chronionym i klimatyzowanym aucie. Jest wędrowcem i bezlitosnym komentatorem.
RPA – slumturytyska
Theroux nie podróżuje z przewodnikiem w ręku. Intuicyjnie wyczuwa, gdzie powinien dotrzeć, a co okaże się stratą czasy. Doskonale wie, że „miasta można zrozumieć wtedy, gdy obejrzy się peryferia”. Jego marszruta w Kapsztadzie nie obejmuje siedlisk pingwinów w Simonstad czy ogrodu botanicznego Kirstenbosch. Theroux kieruje się w stronę podmiejskich slumsów, „biedamiasta”. Przywodzą mu one na myśl obozy dla uchodźców, oazy desperatów i wygnańców. Wkracza w nie śmiało, porównując się do… proktologa.
Pisarz błyskawicznie zauważa iluzje tkwiące za programami planistów i urbanistów południowoafrykańskich. Zdaje sobie sprawę, że irracjonalna i oksymoronicznie brzmiąca modernizacja slumsów, o której to głośno było przed mundialem, stanowiła jedynie akcję propagandową. Nieformalne osiedla rozrastają się coraz szybciej. Część, owszem, przeistacza się dzielnice mieszkalne metropolii. Szybko jednak pojawiają się kolejne „antyświaty”, miejsca bez oblicza, spychane poza nawias wyobraźni polityków i samorządowców. Populację slumsów tworzą ludzie wykluczeni i marginalizowani, często przybywający do RPA z krajów ościennych. „Niektórzy przybyli wczoraj, nowi przybędą jutro, szałasy i budy zajmą kolejny kilometr piaszczystego ugoru”, gorzko konstatuje.
Theroux, przypatrując się aktywności społecznej na przedmieściach południowoafrykańskich aglomeracji, dochodzi do niepoprawnych politycznie wniosków. Według reportażysty katalizatorem dla rozrastania się slumsów stała się nowa gałąź turystyki – podglądactwo nędzy. Slumsy przeistoczyły się w teatr, w którym aktorami są Afrykanie, a widzami przybysze z globalnej Północy. Theroux zastanawia się, co kieruje osobami zwiedzającymi biedamiasta. Czy jest nią fascynacja potwornością, „żądza odczucia dreszczu ekscytacji w obliczu odmienności”? A może wielkoduszność, filantropia? Z pytaniami tymi autor zostawia czytelnika samego.
Namibia – w skansenie i na safari
Metafora teatru i odgrywania ról pojawia się na kartach „Ostatniego pociągu do Zona Verde” jeszcze kilkakrotnie. Przemierzając namibijski interior, Theroux bezbłędnie demistyfikuje odgrywanie przez autochtonów spektakli, których adresatem są naiwni turyści, naukowcy i przedstawiciele organizacji pozarządowych. Amerykański pisarz dostrzega, że stosunkowo łatwo jest wejść w rolę eksponatu w skansenie etnograficznym, zyskując sławę i pieniądze, a przy odrobinie szczęścia zachowując przy tym święty spokój. Theroux bierze udział w grze na tych zasadach. Nie potępia strategii rdzennych Afrykanów. Akceptuje jej ekonomiczne pobudki. Wie, że rezygnacja z niej mogłaby skazać wiele afrykańskich ludów na podzielenie losu – jak pisze – „kultur stłamszonych”, powoli obumierających w zapomnieniu.
W pisarstwie Theroux zachodzi zatem zmiana. W „Safari mrocznej gwiazdy” reportażysta jednoznacznie potępiał działalność organizacji charytatywnych i programów pomocowych w Afryce. Ich pracowników obsesyjnie nazywał „agentami cnoty”. Ich pracę sprowadzał do „udzielania rad, rozdawania jedzenia i prezerwatyw”. W „Ostatnim pociągu do Zona Verde” obraz aktywności Europejczyków i Amerykanów w Afryce staje się bardziej zniuansowany. Theroux przyznaje się do błędu nieuzasadnionej generalizacji, choć czyni to ewidentnie niechętnie: „Pojąłem, że zbyt pochopnie oceniałem zaangażowanie cudzoziemców w Afryce”, pisze, charakteryzując wysiłki antropologów współpracujących z autochtonami przy programach ochrony dziedzictwa kulturowego.
Angola – kraj improwizacji
Najbardziej krytyczne partie tekstu dotyczą relacji Theroux z pobytu w Angoli. W kraju tym podróżnika męczy już prawie wszystko. Narzeka na urzędników państwowych. Zrzędzi i złorzeczy, piętnując ich łapownictwo. Wytyka brak kultury osobistej. Wiele miejsca poświęca analizie „kleptomanów u władzy”. Rozumie świetnie, że głównym problemem Angoli nie jest brak pieniędzy, lecz ich nadmiar, „a właściwie wielka forsa plus złodzieje u władzy”.
Angola jest dla Theroux krajem przeklętym, naznaczonym przemocą, skrajnie zdewastowanym. Pisarz streszcza burzliwe dzieje kraju, eksponując wątki niewolnictwa, kolonializmu, interwencji zbrojnych i wojny partyzanckiej. Co krok dostrzega przejawy walki o byt Angolczyków. Co chwilę pyta, „co ja tu robię?”.
Części czytelnikom anatomiczny opis erozji instytucji życia publicznego w Angoli może przywodzić na myśl relacje Ryszarda Kapuścińskiego z „Jeszcze jeden dzień życia”. Nic bardziej mylnego. Theroux oczywiście zna Kapuścińskiego. Jego reportaż określa krótko jako „rzecz wstrząsającą, krótką, zaangażowaną i mało konkretną”.
Angola nie jest dla Theroux poligonem ścierania się obcych mocarstw, a zwykłym złomowiskiem ludzi i idei. Pisarz stara się – w przeciwieństwie do Kapuścińskiego – uciec od analiz kontekstu politycznego. Zdaje sobie sprawę, że w Angolańczycy są społeczeństwem młodym – w którym pamięć o wojnie została przygnieciona przez rywalizację stricte ekonomiczną, walkę o zyski z handlu diamentami i ropą naftową.
Luanda to jedno z najdroższych miast do życia na świecie. Jest ślamazarna i dynamiczna zarazem, przeludniona, a przy tym anonimowa oraz generująca wrażenie przejściowości i niedokończenia. Theorux nie czuje się w niej dobrze. Chce jak najszybciej uciec. Sugestywnie stwierdza: „Prawie wszystko, co widziałem w Angoli było prowizoryczne, importowane albo szemrane. Angolscy bogacze, ledwie garstka, to chciwi, odgrodzeni murami od reszty społeczeństwa plutokraci i dandysi, a znów angolscy biedacy, wielka rzesza, to ograniczeni cynicy, skazani na życie w nędzy. I tylko w angolskim buszu znalazłem resztki tradycyjnego życia promieniujące energią”.
Zona verde
Theroux pisze o zmianie społecznej, a właściwie o wielkim teście, którego Afryka (przynajmniej południowa część kontynentu) nie zdała. Epicentra modernizacji, czyli miasta, są dla niego obszarami pogłębiających się kontrastów społecznych. Gdzieś tam daleko majaczy „zona verde”, strefa zielona. Obszar ten kurczy się, niszczeje. Theorux stara się przechować o nim pamięć. To jedyne passusy reportażu, w których szyderstwo ustępuje szacunkowi, a drwina pogodnemu uśmiechowi. W afrykańskim interiorze Theroux znajduje namacalne dowody potencjału, który nadal drzemie w kulturach afrykańskich. Pod koniec książki pisze – już bez ironii i socjopatycznego malkontenctwa – „Mimo wszystko nie jestem afropesymistą”.
Błażej Popławski
doktor historii, socjolog, komentator przemian polityczno-gospodarczych globalnego Południa, recenzent literatur orientalnych. Prowadzi blog www.afrykanista.pl