Stadion: Rozdział pierwszy

afryka.org Kultura Książki Stadion: Rozdział pierwszy

To był chaos. Totalny chaos. Ludzie biegali i krzyczeli. Nad zbitym tłumem kobiet i mężczyzn, wszelkich ras i w każdym wieku, zawisła panika. Atmosfera tak zgęstniała, że można było kroić ją nożem.

Kupcy uciekali co sił w nogach, ciągnąc za sobą wielkie torby i wrzeszcząc wniebogłosy. Tylko klienci, zdumieni i przejęci zgrozą, stali jak skamieniali. Niektórzy tracili równowagę,

popychani przez biegnących i ich ogromne wory z towarem. Wszyscy uciekający zdzierali gardła, by ostrzec innych handlarzy.

– Maski! Maski! Maski! – wołali.

W ciągu minuty torby zniknęły, stosunkowo bezpiecznie ukryte w bagażnikach i między siedzeniami samochodów albo w blaszanych szczękach. Wszystkie auta i stragany zostały pozamykane w mgnieniu oka.

Kilku biegaczy w panice zgubiło drogę do swoich skrytek. Biegli na łeb na szyję w stronę ronda Waszyngtona. Najbardziej przerażeni wypadali na ruchliwą jezdnię, zmuszając przejeżdżające samochody do nagłego hamowania. Wśród przekleństw kierowców biegli pędem na drugą stronę, by ukryć się w rowie za przystankiem autobusowym.

Wtedy pojawiły się maski – absolutny postrach większości stadionowych handlarzy. Na parking podjechał biały bus. Pięciu albo sześciu pasażerów nie czekało nawet, aż się zatrzyma. Wyskoczyli z auta jak spadochroniarze z samolotu. To właśnie były maski: ubrani w czarne bojowe mundury, w czarnych bawełnianych kominiarkach, uzbrojeni w pojemniki z gazem łzawiącym i pistolety w kaburze na biodrach. Błyszczące kajdanki dopełniały szturmowe wyposażenie.

Chwilę później drugi samochód. Tym razem czerwony. I znowu wyskoczyli z niego zamaskowani mężczyźni, jak komandosi w amerykańskim filmie. Pościg czas zacząć!
Najsilniejsi biegacze bez trudu uciekali maskom. Słabsi starali się, jak mogli, a kiedy tracili dystans do goniących, porzucali swoje torby i z łatwością pierzchali. Czasem zamaskowani
próbowali dalszej pogoni, ale nawet najsłabszy biegacz był zdolny im umknąć, bo mężczyźni w kominiarkach nie mogli się pozbyć swojego obciążenia. Kamizelka kuloodporna, stalowy
hełm, pistolet, pojemnik z gazem łzawiącym – cały ten majdan sprawiał, że maski biegały jak ciężarne kobiety.

Pozbawieni twarzy napastnicy z satysfakcją zbierali porzucone torby z towarem i sprawnie znosili je do swoich busów. Ich koledzy przeszukiwali zakamarki Stadionu. Szukali pod stołami, w toaletach, nawet w krzakach. Wytężali wzrok, by znaleźć podróbki butów i ubrań Nike, Adidas, Reebok albo Puma. Polowali na dżinsy: prawie wranglery, levisy, hugo bossy, armani. Szukali pirackich programów komputerowych, płyt i filmów. Wypatrywali podróbek markowych perfum i papierosów Marlboro oraz wódki tajemniczego pochodzenia. Znaleźli zaledwie odrobinę tak pożądanych dóbr i zabrali je ze sobą. Po godzinie operacja się skończyła. Odjechali. Nie było już masek, krzyków i paniki. Ale klientów też nie. Biegacze musieli sprawdzić, czy zagrożenie na pewno minęło. Ormianin Abadżian wyjął swoje walkie-talkie. Powiedział coś szybko i czekał. Kilka sekund później nadeszła odpowiedź, po ormiańsku.

– Już nie ma maski – oświadczył zaniepokojonym handlarzom. Odpowiedziało mu westchnienie ulgi. Sprzedawcy, którzy nie utargowali zbyt wiele przed nalotem, wyciągnęli znów swoje buty Nike, dżinsy Wrangler i płyty CD. Musieli jeszcze trochę zarobić, zanim skończy się dzień. Ci, którym się lepiej powiodło, razem ze zbyt zmęczonymi lub przestraszonymi, by dalej pracować, zbijali się w grupki i rozmawiali, żartując z ostatnich wydarzeń. Każdy nalot masek nieodwracalnie odstraszał ze Stadionu część kupujących, zwykle takich, którzy przyjechali tu po raz pierwszy, spoza Warszawy. Nowicjusze byli tak przerażeni, że czasem uciekali razem z handlarzami. Po tym okropnym przeżyciu wielu z nich nigdy nie wracało na bazar. Uważali Stadion za straszne miejsce.

Nie to co warszawiacy. Oni widzieli już wszystko, wszystko znali. Nigdy nie uciekali na widok zamaskowanych typów wdzierających się na targowisko. Czasem wręcz pomagali kupcom pakować towar przed ucieczką. Jeśli nalot przerwał im rozpoczętą transakcję, kręcili się po Stadionie i czekali cierpliwie, aż wszystko ucichnie. Przecież musieli kupić swoje ukochane nike albo adidasy.

Najbardziej zaprawieni w bojach klienci czasem się stawiali maskom, złorzecząc im i wymyślając. Nie mogli pojąć, dlaczego uzbrojeni funkcjonariusze Urzędu Celnego napastują
niewinnych sprzedawców, dzięki którym zwykłych ludzi stać na reeboki, pumy, nike, adidasy, programy komputerowe czy filmy na DVD.

W głowach im się nie mieściło, dlaczego tak zwane oryginalne buty kosztują w sklepie 300 złotych, skoro bardzo podobne można kupić na Stadionie za 70 albo mniej. Nie przeszkadzało im, że logo odpadnie z ich adidasów po miesiącu, a po dwóch lub trzech rozpadną się też one same. Wielu z nich nosiło obuwie o niekompletnych nazwach: ike, eebok, Adida. Lecz jeśli za 70 złotych mogli mieć nike albo adidasy na stopach i wranglery albo hugo bossy na tyłku, byli szczęśliwi. To dzięki nim Stadion był najwspanialszym w Polsce miejscem do robienia interesów.

Maleńką wioskę Ebenato już o wpół do ósmej okryły ciężkie dłonie ciemności. Przez zwichrowane szczeliny w bambusowych oknach przenikały słabe błyski światła. Było ciemno i cicho. Świetliki daremnie próbowały rozjaśnić ciemność, krążąc w powietrzu i migocząc świecącymi brzuchami. Świerszcze usiłowały wydrwić ciszę nieprzerwanym szelestem, który
odbijał się łagodnie od buszu. Ale i cisza, i ciemność trwały nieporuszone i nieośmieszone.
Mimo szczekania psów w oddali i owadzich szmerów wioska była przerażająco spokojna. Zawsze tak było w czasie nowiu: wieśniacy mawiali wtedy, że księżyc powędrował w odwiedziny do swojej matki.

Wszystko się zmieniało, gdy księżyc powracał. Noce stawały się jasne, dzieci mogły dłużej zostawać na dworze. Dziewczynki tańczyły akpa-nkoro1, a chłopcy bawili się w chowanego lub ćwiczyli zapasy – wszystko pod czujnym okiem matek, które zbierały się, by wymienić najnowsze plotki. Mężczyźni gromadzili się osobno i przy palmowym winie planowali strategię najbliższego polowania. Pili i rozmawiali jeszcze długo po tym, gdy kobiety i dzieci poszły spać. W końcu, jak zwykle, wracali do swoich bambusowych łóżek. Każdy zanurzał się w spragnione ramiona tej żony, której akurat przypadł zaszczyt spania z panem domu.
Tamtej bezksiężycowej nocy życie wewnątrz glinianych domów także zamarło. Dzieci, z brzuchami pełnymi zupy z yamów2 i oleju palmowego, leżały na matach rozłożonych na ziemi.

Matka przyszła z sąsiedniego pokoju, żeby sprawdzić, czy żadne z jej dziewiątki nie zajęło miejsca przeznaczonego dla rodzeństwa.

– Zabieraj ten łeb z twarzy siostry – powiedziała kobieta, bez pardonu przesuwając jednego ze śpiących chłopców, który wkroczył na terytorium siostry. Rozejrzała się jeszcze raz.
Wszystko wydawało się na swoim miejscu. Wychodząc, zabrała lampę naftową i pokój, tak jak świat na zewnątrz, pogrążył się w kompletnej ciemności.

W chacie obok, dwa albo trzy metry dalej, odbywała się niemal identyczna scena. Ale oprócz gospodyni nie spali tam jeszcze dwaj mężczyźni. Ojciec rodziny, zwany przez swoje liczne
żony i dzieci Papą, siedział w bujanym fotelu wyplatanym z bambusa i bawełny. W dłoni trzymał kubek zrobiony z bawolego rogu, pełen wina palmowego. Jego syn siedział naprzeciwko na niskiej ławie. Pomiędzy nimi stał stary drewniany stół. Na ścianach wisiały pożółkłe rodzinne fotografie. Tylko jedna, na wprost oczu starego mężczyzny, była nowa i kolorowa: zrobiono ją, gdy Mike odbierał dyplom uniwersytecki. Tuż pod nią wisiała myśliwska dwururka Papy, która pamiętała lepsze czasy. Świadczyła o tym zakurzona lwia skóra zdobiąca ścianę obok.

W pokoju było ciemno: mężczyźni czekali, aż kobieta wróci z lampą naftową.
– Jesteś pewien, że tego chcesz? – Papa zapytał młodego człowieka siedzącego naprzeciwko. Żona przyniosła już lampę, więc mógł zobaczyć, że syn skinął głową.
– Jestem pewien – powiedział Mike, nadal potakując.
– W tym kraju do niczego się nie przydam.
– Przecież niektórzy znajdują pracę w dużych miastach – przekonywał starzec. – Dlaczego z tobą miałoby być inaczej? Przykładałeś się do nauki, miałeś dobre wyniki, więc dlaczego
nie miałbyś dostać pracy tu, w Lagos? Albo założyć firmę? Musisz jechać do kraju białych ludzi?
– Papo – odparł młody – minęło już pięć lat, odkąd skończyłem studia. Pamiętasz, ile cię kosztowało wysłanie mnie do szkoły? A ja cały czas nie mogę znaleźć pracy w Lagos. Skąd miałbym mieć pieniądze na założenie firmy? Muszę coś zrobić, Papo. Nie mogę pozwolić, żebyśmy dłużej tak żyli.

Syn miał rację. Ojciec sprzedał trochę ziemi, żeby opłacić studia Mike’a – chemię na uniwersytecie. Zgodnie z tradycją syn miał skończyć szkołę, zdobyć pracę i wziąć na utrzymanie liczne rodzeństwo oraz postarzałych rodziców. Jednak pięć lat po zdobyciu dyplomu nadal nie znalazł posady. Nie mógł wypełnić swojego obowiązku – opieki nad rodziną. Żyli w skrajnym ubóstwie, do czego przyczyniała się w znacznym stopniu liczba potomstwa, które Papa spłodził ze swoimi dwiema żonami. Z trudem udawało się wykarmić piętnaścioro dzieci. Widząc tę nędzę, Mike uznał, że Europa jest miejscem, w którym znajdzie klucz do straszliwych kajdan biedy zniewalających jego rodzinę. Widywał młodych mężczyzn i kobiety, którzy po powrocie z kraju białych ludzi szastali pieniędzmi.

– Mówisz, że masz już wizę?
– Tak, Papo. Mam.
– Co to za kraj?
– Polska – powiedział Mike.
– Aha – zaśmiał się starszy mężczyzna. – Nic mi to nie mówi.
Matka zostawiła ich i poszła spać, a ojciec i syn długo jeszcze rozmawiali. Spędzili noc na prawdziwej męskiej rozmowie. Następnego ranka, po śniadaniu złożonym z akamu3 i akara4,
matka i syn usiedli razem.
– Zawsze pamiętaj, skąd pochodzisz – przykazała mu. – Nie zapominaj o swojej rodzinie, gdy wyjedziesz do kraju białych ludzi. Bóg i nasi przodkowie nigdy by na to nie pozwolili! Będę
tutaj, klęcząc na swoich starych kolanach, modlić się, żeby ci się powiodło. Bóg wysłucha naszych próśb.
– Amen, mamo – odparł Mike.

Rozmawiali jeszcze chwilę, zanim usłyszeli dobiegające z zewnątrz hałasy i krzyki. Dzieci różnych matek najwyraźniej się pobiły. Zawsze to robiły. W poligamicznych rodzinach między dziećmi trwała nieustająca walka, zwłaszcza gdy były małe. Później zamiast bójek pojawiały się niechęć, zazdrość i straszne, wręcz chorobliwe współzawodnictwo. Matki włączały się w konflikty, walcząc ze sobą w obronie swoich dzieci. Awantury wybuchały najczęściej, gdy pan domu był nieobecny, a osiągały apogeum, kiedy umarł. Gdy mąż i ojciec był w domu, dzieci i ich matki ledwo się odzywały, bo wszyscy czuli respekt przed wszechmocnym ojcem. Poligamiczne rodziny w Afryce – i zapewne gdzie indziej też – nie były zbyt szczęśliwe. Chociaż nocą mężczyzna bez wątpienia mógł wybierać, za dnia, stawiając czoła wszystkim problemom, wolałby chyba poprzestać na jednej żonie.

– Dlaczego ożeniłeś się z dwiema kobietami? – wiele lat wcześniej dopytywał się Mike. – Czy moja matka nie była dobrą żoną?
– Twoja matka to bardzo dobra kobieta – odparł ojciec.
– Ale ja jestem jedynym dzieckiem moich rodziców. Obcy ludzie rozkradli naszą ziemię, ponieważ uważali, że sam nie przeżyję i nie zdołam zająć się opuszczoną ziemią mojego ojca.

Dlatego ojciec wymusił na mnie obietnicę, że będę miał tyle dzieci, ile tylko zdołam. Kiedy ożeniłem się z twoją matką i przyszedłeś na świat, byłem szczęśliwy. Ale potem rodziła tylko
dziewczynki. Wiesz, co to znaczy, prawda? Twoje siostry w końcu wyjdą za mąż i mój dom będzie tak pusty jak dom mojego ojca. Twoja matka jest wspaniałą kobietą. Rozumiała
mnie. To właśnie ona podsunęła mi myśl, żebym się ożenił z jej siostrą. Moja druga żona w niczym nie dorównuje pierwszej, ale dała mi siedmiu synów. Ojciec dodał jeszcze, że złe kobiety zwykle mają więcej szczęścia i rodzą synów, a miłe i dobre mają wiele córek.
Wspominając te słowa, Mike uśmiechnął się smutno. Rozumiał ojca, lecz nie podzielał jego przekonań. Dla Mike’a dziecko było po prostu dzieckiem.

– Gdy mój ojciec będzie umierał – tłumaczył przyjaciołom – czy będzie ważne, ilu miał synów? Dążąc do spłodzenia syna, narobił mnóstwo dzieci, których nie jest w stanie utrzymać. Dlatego wszyscy liczą na mnie!

Martwił się. Ulżyło mu dopiero wtedy, gdy wreszcie załatwił sobie wizę do Europy. Praca w Europie – wszystko jedno jaka – oznaczała dla niego i dla tysięcy jemu podobnych zarobki
w zagranicznej walucie. Euro, dolary czy funty wysyłane do rodzinnego kraju zamieniały się w furę pieniędzy, dramatycznie potrzebnych pieniędzy. Każdy Afrykanin, który wyruszał
do Europy, był pewien, że osiągnie sukces. Wyjechały ich tysiące i wciąż wyjeżdżali nowi, z nadzieją nie tylko na wygodne, ale też dostatnie życie. To, że ktoś, kto spędził większość
życia w biedzie, dążył do dostatku, nie świadczyło o przeroście ambicji. Dla tych tysięcy skromny cel, by zarobić na godziwe życie, był koniecznością.

Mike wyruszył do Polski samolotem Lufthansy. Zostawiając rodzinę i przyjaciół, opuszczając swój kraj, wiedział, że porzuca też swoją biedę. A kiedy wysiadał z wielkiego samolotu, by
zanurzyć się w chłodne, wieczorne powietrze, czuł, że nigdy nie pozwoli sobie na to, by rozczarować rodzinę i przyjaciół, a szczególnie rodziców i siostry. Nie miał wyjścia – musiał odnieść finansowy sukces. Jeżeli działając zgodnie z zasadami, może zdobyć to, czego
desperacko potrzebował, będzie się ich trzymał. Ale jeśli ich złamanie przyniesie lepsze owoce, jest na to gotów. W końcu dotarł do Europy. Zachodnia czy Wschodnia, nie miało znaczenia. Jedno wiedział na pewno – nie wyjedzie stąd z pustymi rękami.

Ify Nwamana

Fragment pochodzi z książki Stadion. Diabelskie igrzyska, Wydawnictwo Pierwsze, Warszawa 2009.

 Dokument bez tytułu