Sprzedana duma

afryka.org Bez kategorii Sprzedana duma

W 1930 roku podczas monachijskiego święta piwa Oktoberfest plakaty głosiły “Murzyni z krążkami w wargach. Przedstawiciele plemienia żyjącego w Środkowej Afryce – na żywo”. Dziś ten cyrk przeniósł się do kraju pochodzenia “dzikich narodów”.

Wysłużony jeep cierpliwie zniósł wyboistą drogę, ale ostatni stromy podjazd jest ponad jego siły. Tuż przed wierzchołkiem wzgórza wydaje z siebie ostatnie tchnienie, jego silnik zamiera, a samochód zaczyna staczać się ze zbocza. Na pograniczu Etiopii i Kenii znajdziemy wiele ludów żyjących tradycyjnie – w niektórych miejscach przemysł turystyczny zrobił z nich “ludzkie zoo”.

Przegrzane hamulce odmawiają posłuszeństwa, koła kręcą się coraz szybciej, tak że nawet ciemne twarze tubylców bledną. Kierowca traci panowanie nad kierownicą, pojazd wpada w rów i uderza w nasyp. Bezruch, cisza, czas na modlitwę. Potem pojawiają się pierwsze sugestie, że czas rozbić nocleg. Ta awaria może być przestrogą dla turystycznego boomu w regionie, który włoski naukowiec Carlo Conto Rossini nazwał kiedyś un museo di popoli – muzeum rodzaju ludzkiego. Muzea jako miejsca kontemplacji nie znoszą pośpiechu, a tym bardziej nie znosi go region położony wśród wzgórz południowo-zachodniej Etiopii, leżący między Yabelo, regionem Konso i rzeką Omo. Kiedy uwolniliśmy się już od krętych dróg poprzecinanych granicami państwowymi, przed naszymi oczami ukazało się owo “muzeum” bez murów, otwarte we wszystkich kierunkach – od granicy z Sudanem po północną Kenię, tam gdzie stary jeep mimo swoich niedostatków może jeszcze dotrzeć.

Ale teraz jeep wisi na zboczu pomiędzy Jinka a małą wioską plemienia Mursi. Wioska Jinka dzięki tarasowym uprawom na zboczach użyczyła turystyce tego regionu swojego wizerunku, natomiast wioska Mursi pokazała swoje ciemne oblicze. Wioska Mursi składa się z kilku typowych okrągłych chat zamieszkanych przez lud, którego nieliczni członkowie nazywają się Munami i są sławni z powodu noszonych w wargach glinianych krążków.

Krytycy turystyki zajmującej się organizacją wypraw do krajów Trzeciego Świata mówią o muzealizacji pomniejszych plemion. Jedynym tematem do rozmowy z turystami, którzy rzadko kiedy interesują się tradycyjnym stylem życia hodowców bydła i prymitywnymi metodami uprawy sorgo, jest tylko cena za zrobienie zdjęcia i cena krążka.

Nie ma mowy o romantyzmie spotkań międzykulturowych i rzekomej afrykańskiej serdeczności. Samochody z zagranicznymi turystami o zasobnych kieszeniach przyjeżdżają szybko i szybko odjeżdżają. Podobnie jest z tubylcami. Szturmują samochody przybyszów, niewielu z nich uważa się za zbyt dumnych, żeby pozować do zdjęcia. Doświadczenie pokazało, że folklor popłaca.

Ponieważ mężczyźni bez krążków w wargach nie chcą być gorsi od częściej zaczepianych przez turystów kobiet, przyjęli postawę wojenną – z karabinem maszynowym na ramieniu, ubrani w skąpy strój, z rozgniewaną miną. Na dodatek mężczyźni lekceważą ustaloną cenę za zrobienie fotografii. Każdy próbuje wejść w kadr kamery, znaleźć się na zdjęciu. Dla amerykańskiej pisarki i krytyka kultury Susan Sontag akt fotografowania tych ludzi ma w sobie coś “rabunkowego”, uprzedmiotawia ich. Ale tak łatwo tubylcy nie dają się okraść i pozbawić dumy. Dość szybko połączenie chęci zrobienia egzotycznego, choć mało autentycznego zdjęcia oraz ochota “modeli” na zarobienie pieniędzy owocuje atakiem agresji.

Także plemiona Hamarów z Turmi lub Arborów znad Chew Bihar – Jeziora Stefanii, musiały zaangażować się w rolę obiektów fotograficznych. Tubylcy pozowali z uśmiechem, albo z zadumą, albo w hełmach ze skorupy przypominającej pancernika, albo z pobieloną wapnem twarzą – w zależności od gustu turysty. Poza tym Arborowie za cenę jednego birra (około ośmiu eurocentów) są zdecydowanie tańsi do sfotografowania niż wyrafinowani Mursi. Ci kosztują pięć razy więcej za jedno zdjęcie i ustawili w pobliżu wioski szlaban, po minięciu którego żądają 100 birrów za jedną fotografię.

Jednolita opłata w regionie, gdzie większość interesów załatwia się nieformalnie, brzmi rozsądnie. Jednak nawet w Parku Narodowym Mago, który jako strefa narzucona tubylcom daje wzór jako takiego porządku, strażnicy nie mają pojęcia, dokąd płyną pieniądze uzyskane przez Mursi. Tak naprawdę beneficjenci kulturowej konfrontacji funkcjonującej pod płaszczykiem etnoturystyki siedzą zupełnie gdzie indziej. Można ich znaleźć nie tylko w europejskich biurach podróży, lecz również w nadgranicznej miejscowości Moyale. Tam mieszka przewodnik Biruk Desalgn. Wiedzie on iście królewskie życie, dziedziniec jego rezydencji ozdabiają dwie potężne anteny satelitarne. Biruk mówi: “Nazywają mnie tutaj Prime Minister” [ang. premier]. Wkrótce wychodzi na jaw, że jest chciwym krętaczem i oportunistą. Innych kwalifikacji, które predysponowałyby go do wykonywania zawodu przewodnika, nie posiada. Obiecuje zwiedzanie tajemniczych miejsc, a pokazuje pospolite. Przed jedzeniem demonstracyjnie odmawia modlitwę, a w wioskach okłada laską uciążliwe dzieci. Jeśli ktoś zwróci mu uwagę z powodu niezbyt chrześcijańskiej postawy, odpowiada, że to jego kraj. Żąda za dzień pracy pięć razy więcej niż dostają strażnicy i potwierdza nasze podejrzenia, że profity z wystawionej na sprzedaż dumy plemienia rzadko kiedy przeznaczane są na potrzeby mieszkańców wiosek. Jednak nastawienie operatorów turystycznych powoli zmienia się. Ovid Jacota, kierownik sprzedaży w biurze podróży Wikinger Reisen, bywał często w Afryce. Mówi, że “ludzkie zoo” było dla niego potwornym doświadczeniem. Z tego powodu wycofał ze swojej oferty podróże na południe Etiopii. Podjęcie decyzji przyszło mu lżej, kiedy dowiedział się, co dzieje się z zyskami Mursi. Rzadko kiedy są one inwestowane w trwałe projekty, a pieniądze idą na alkohol i karabiny maszynowe kupowane w Sudanie jako argument w narastających konfliktach z sąsiadami.

Wznawiając wycieczki w ten rejon pożegnał się z wcześniejszymi lokalnymi współpracownikami. Wizyta w wiosce Mursi nie jest już punktem planu jego wycieczek. Turysta bez nostalgii opuszcza ten świat, gdzie dzieci noszą karabiny maszynowe na ramionach, a żebrzą o słodycze lub wodę. Najbardziej zapada w pamięć południowa część kraju leżąca za rzekami Omo i Mago. Rzadko kiedy można się tutaj natknąć na mieszkańca, jeszcze rzadziej na turystę, tak więc zarówno Etiopia jak i Kenia uznały, że nie warto tutaj zakładać punktu kontrolnego. Pieczątkę potwierdzającą wyjazd z Etiopii dostaje się w Omorate, miejscowości oddalonej od granicy o 30 kilometrów. Po stronie kenijskiej nikt nie czeka, żeby wystawić wizę. Wszystkie formalności trzeba potem załatwić w Nairobi. Po co punkt kontrolny w miejscu, gdzie samochód pojawia się raz na kilka dni? Ta część Kenii wygląda niezbyt zachęcająco. Tam gdzie kończy się półpustynia, zaczyna się kamienista pustynia, nieustannie wieje gorący wiatr, a temperatury przekraczają 40 stopni. Pośrodku, jak olbrzymie ciało obce, leży alkaliczne jezioro Turkana zasilane w wodę przez potężną Omo. Leżący na wschodnim brzegu jeziora Park Narodowy Sibiloi jest miejscem pochodzenia rodzaju ludzkiego, kolebką ludzkiej historii. W świecie naukowym to miejsca znane jest pod nazwą Koobi Fora. W latach 1969-75 z inicjatywny paleoantropologa Richarda Leakeya wykopano tu skamieliny hominidów, m.in. czaszki gatunku Paranthropus boisei, Homo habilis i Homo erectus, gigantyczne skamieliny zwierząt – słonia, żółwia olbrzymiego i krokodyla – oraz skamieniały las. Wykopaliska świadczą o zupełnie odmiennych warunkach klimatycznych w tym rejonie. Stan bazy Koobi Fora już od dawna nie dotrzymuje kroku swojej sławie. W większości budynków na rozległym obszarze mieszkają jedynie gołębie, węże i króliki. Wiele pomieszczeń wyłożonych jest drucianą siatką. Pomiędzy budynkami straszą szkielety rozebranych na części landroverów.

Zachwalana jako część kenijskiego Muzeum Narodowego niewielka kolekcja jest niczym więcej niż bezładnie zawalonym regałem, na którym piętrzą się czaszki zwierząt i kości. Nieopodal pasą się zebry. Dziś pozostało tylko kilka ludów, które stawiają czoła tym warunkom. Na północy od jeziora mieszkają koczownicze plemiona pasterskie Gabbra, obszar na południu wokół oazy Loyangalani zamieszkują plemiona Turkana, Rendille i resztka plemienia El Molo. O ile ci zwinni harpunnicy i łowcy krokodyli 30 lat temu byli jeszcze atrakcją dla operatorów turystyki wędkarskiej i turystyki luksusowej w Oasis Lodge, dziś mało kto zna już język El Molo. Zdziesiątkowany lud został wchłonięty niemal całkowicie przez sąsiednie plemiona Samburu i Turkana. Liczniej reprezentowany lud El Molo można zobaczyć wyprawiając się kilkaset kilometrów na południe – na zdjęciach w Muzeum Narodowym w stolicy Nairobi. Zaprezentowano tam historię kraju, również jego trudno dostępnej północnej części, udokumentowaną eksponatami począwszy od kości z Koobi Fora, a kończąc na galerii obrazów ludów kenijskich. I choć wciąż nurtuje pytanie, czy ta uciążliwa podróż do upodlonych ludzi naprawdę była konieczna, trzeba stwierdzić, że obrazy w tym muzeum są jednak niesamowicie piękne.

Dominik Prantl

Suddeurshe Zeitung

 

 Dokument bez tytułu