Sierpniową nocą nad Zatoką Kotów… (4)

afryka.org Czytelnia Poznaj Afrykę! Sierpniową nocą nad Zatoką Kotów… (4)

Pospiesznie wracam za kulisy. Na scenie Sara Tavares. Z pochodzenia Kabowerdyjka, mieszka w Portugalii. Mocny, elektryzujący głos, świetna gra na gitarze, żywiołowy temperament. Umiejętnie łączy rytmy z Wysp Zielonego Przylądka z reggae, afro beatem, sambą. Publiczność jest trochę zniecierpliwiona, bo członkini ekipy wokalistki stroiła jej gitarę przez pół godziny, ale teraz jej muzyka porywa.

Publiczność faluje, tańczy, śpiewa razem z nią znane sobie utwory. Nie przeszkadza jej nawet ochronna siatka, oddzielająca teren przed sceną od stojących ludzi. Zresztą między sceną a siatką stoi dodatkowo rządek ubranych na czarno ochroniarzy, którzy wkroczyli gęsiego tuż przed pierwszą piosenką i teraz stoją sztywno na rozkraczonych nogach.

Ale nikt na nich nie patrzy. Sara Tavares nie daje wytchnienia ani swoim muzykom, ani publiczności. Przy piosence "Balancé", ze złotej płyty "Mi ma bô" tłum ogarnia prawdziwa euforia. Jednak czas się żegnać. Tavares ustępuje miejsca Marii de Barros, przedstawicielce młodego pokolenia.

Choć bardziej związana z muzyczną tradycją Wysp niż jej poprzedniczka swój styl nazywa jazz-soulem z Cabo Verde. Ale jakoś nie mogę się przekonać ani do jej dość tradycyjnie zaaranżowanych colader, ani do jej muzycznych ukłonów w stronę soulu. Cały jej występ jest zbyt jednostajny, a przy tym de Barros brak chyba osobowości.

Gdy dwa dni później spotkamy się w domu da Silvy na wieczorze podsumowującym festiwal, de Barros chętnie mówi o planowanym przyjeździe do Polski. I usilnie stara się wkraść się w łaski Cesárii, o co niestety jest niezwykle trudno. No, chyba, że jest to część kontraktu zawartego między producentami , tak jak to było w przypadku udziału zagranicznych wykonawców w nagraniu piosenki "Pincelada". Ale to czysty biznes i  sama Cesária nie ma z tym nic wspólnego. Ba, nawet nie bardzo pamięta, kto śpiewał w kolejnych, "narodowych" wersjach jej piosenki.

Marii de Barros  trudno przebić sukces Tcheki z poprzedniego festiwalowego dnia. Do niedawna, idol młodych słuchaczy podobnie jak setki jego rówieśników niemal każdego ranka wypływał rybacką łódką na ocean. Jednak pochodził z bardzo muzykalnej rodziny i na szczęście droga, jaką przeszedł od grania, wspólnie z ojcem, na weselach i rodzinnych uroczystościach do scen we Francji i Portugalii, nie była długa. Tcheka, wypatrzony przez José da Silvę, szybko wyrósł na nadzieję młodej generacji muzyków z Cabo Verde. I choć jego muzyczne produkcje są jeszcze nierówne, ani talentu, ani danej szansy raczej nie zmarnuje, czego dowodem jest zdobycie nagrody Victoires de la Musique we Francji.

Nie przydarzy to się chyba Gilowi Semedo, który wychodzi na scenę  bezpośrednio po Marii de Barros. Jego muzyka zdecydowanie skręca ku popowi: oczywiście to może się podobać europeizującej się, czy też amerykanizującej młodzieży na samych Wyspach, ale poza nimi specjalnej kariery Gilowi chyba jednak nie wróży.

Ciekawe, co pomyślał Vasco Martins, współtwórca festiwalu, artysta gruntownie wykształcony, czerpiący swe inspiracje zarówno z muzyki swego kraju, jak i współczesnej muzyki klasycznej, słuchając niektórych wykonawców trzeciego festiwalowego dnia. Wieczór ten, obok klasycznego dla Cabo Verde, zarówno w aranżacji, jak i w doborze utworów Constantino Cardoso, wypełniają… hip-hopowcy!

Jest oczywiste, że wyspiarskie młode wilczki szukają różnych form wypowiedzi artystycznej, ale myślę, że skoro od paru wieków na tej wysepce królowały morny, coladery, funany i to nadal się wszystkim podoba, a przede wszystkim promuje kraj w świecie, to może hip-hop zostawmy… innym? Publiczność bawiła się nieźle, ale Kreole mają muzykę we krwi i trzeba się solidnie napocić, by coś naprawdę odrzucili.

Hip-hopowców z założenia nie oglądam, ale zaraz po nich występuje Cardoso. Trochę za poprawny, wręcz bezbarwny. Trudno wpaść w zachwyt, zwłaszcza że publiczność już wstrzymuje oddech,  bo za chwilę clou tego dnia i całego festiwalu: sama Cesária Évora. Usłyszeć artystkę w jej rodzinnym kraju i na rodzinnej wyspie to nie lada gratka! Głównie dlatego, że śpiewa tu niezwykłe rzadko, ostatnio cztery lata temu. Różne są tego przyczyny, a tegoroczny występ należy wiązać z ostatnim rokiem pracy przy festiwalu Da Silvy, menedżera i producenta Cesárii.

Koncert zaczyna się jak zwykle i wszędzie na świecie. Najpierw utwór instrumentalny w wykonaniu zespołu, potem wchodzi Cesária. Do ostatniej sekundy śmieje się i żartuje z otaczającym ją wianuszkiem ludzi. Nie okazuje tego, ale wiem, jak bardzo ważny jest dla niej ten koncert. To jej wyspa, prawie jej miasto i jej publiczność. Udaje chłód i obojętność, ale tak naprawdę bardzo jej na niej zależy. Choć wciąż pamięta, że kiedyś została odrzucona. Ale to "kiedyś" było dawno, a dziś mamy rok 2006.

Wychodzi na scenę w ulubionej chustce na głowie, tej z sesji zdjęciowej do ostatniej płyty "Rogamar". Za granicą zawsze występuje z odkrytą głową. Tu chce wyglądać tak, jak inne kobiety z jej Wysp. Program koncertu także nieco różni się od tego, jaki słyszałam w tym roku w Kanadzie, we Francji czy w Polsce. Nie ma nostalgicznych morn, tęsknych utworów B. Lezy, nie było sztandarowego "Sodade", a tym bardziej śpiewanego wszędzie i wyjątkowo oklaskiwanego "Besame mucho". Są głównie coladery – rytmiczne, skoczne, żywe. Taki jest wymóg festiwalu.

Ludzie przyjeżdżają tu, by się radować i bawić. Chcą choć na jeden dzień zapomnieć, że nie ma pracy, że bieda, że urodzi się kolejne dziecko bez ojca, że ktoś wyjechał, bo musiał i że ktoś kogoś przestał kochać. W środku koncertu – jak zwykle – przerwa na papierosa.

Przerwa dla Cesárii, bo Nando Andrade, Tuti, Miroca i inni grają dalej, a tłum nie przestaje klaskać, wiwatować, tańczyć i skandować " Cesária! Cesária!". Ona już wie, że to jej wieczór; że następnego dnia komentarzom nie będzie końca. Po prostu Cesarzowa na swoim tronie. Pod koniec koncertu z boku sceny robi się tłoczno.

Zbierają się sponsorzy, władze miasta, ważne osobistości. Niektórzy siedzą grzecznie na naprędce podstawionych krzesłach, inni, jak signora Isaura, mer Mindelo i dawna znajoma Évory nie mogą usiedzieć. Tańczą w miejscu. Za chwilę, gdy umilkną dźwięki ostatniego bisu, wśród błysku fleszy wręczą Cesarii honorowy dyplom i zrobią sobie kilka pamiątkowych zdjęć. Bardziej sobie niż Cesária. Bo Cesária za oficjelami nie przepadała i nie przepada.

 Ale tu nie może inaczej. Po chwili otoczona całą tą świtą, odprowadzana brawami niesytej wciąż publiczności znika za kulisami. Tymczasem scena zapełnia się następnymi muzykami, choć niektórzy chłopcy z zespołu Évory zostają. To dobrze, bo mam z nimi wrócić do Mindelo.

Żal mi, że nie ma Lury, młodej, doskonale zapowiadającej się wokalistki, która będzie poprzedzać jesienne koncerty Cesarii w Europie. Lura, może mniej efektowna od Marii de Barros, mniej folkowa od Sary Tavarez, ma szansę kontynuować najlepsze tradycję muzyki kabowerdyjskiej. Staranny repertuar, ciekawy głos i wyrazista osobowość. Nie ma też Teofilo Chantre, choć będzie obecny wieczorem u da Silvy. Mieszkający we Francji kompozytor i pieśniarz, autor wielu piosenek wykonywanych przez Cesárię, w tym trzech ze słynnej płyty Miss Perfumado, autor tekstu do słynnej "Ausencii" z filmu Kusturicy. Niewątpliwie "ktoś" w muzyce Cabo Verde. Nie ma też wielu innych. Będą może za rok, za dwa. Na kolejnej edycji Festiwalu na Baia das Gatas.

– Elisabeth! – z rozmyślań wyrywa mnie głos Marii. – Cesária mówi, że masz wracać.  – Jak to, koncert jeszcze trwa, no i miałam wracać z zespołem? –  Cesária urwała się z oficjalnego bankietu i cz
eka w samochodzie! Wracamy. – Rozkaz to rozkaz.

Ciao, Baia das Gatas, ciao piwo w festiwalowym bufecie przy ostatnich przed świtem dźwiękach ! A gdy jupitery na głównej scenie zgasną, na innych, mniejszych, jeszcze długo  będą królowały afrykańskie rytmy: funana, zouk, kizomba, coladera. Tłum będzie  się bawił, tańczył i śpiewał. Bo następny festiwal w Zatoce Kotów, na zagubionych na Atlantyku Wyspach Zielonego Przylądka, dopiero za rok!

Elżbieta

 Dokument bez tytułu