Grafik płakał, jak projektował okładkę tej książki. Zachodzące słońce, sawanna, kobieta galopująca na białym koniu. Estetyka Harlequinowa może przerazić część czytelników. Na szczęście, lektura „Wyjedź, zanim nadejdą deszcze” rozwiewa romantyczną iluzję.
Znaczna część książki to rejestracja przeżyć miłosnych pisarki – zakochania się, budowy stabilnego związku, jego rozpadu i prób ratowania. Dyskurs Fuller daleki jest od ekshibicjonistycznego melodramatyzmu. Owszem, pisanie stanowiło dla niej ewidentną autokurację. Warto jednak spojrzeć na książkę nie jako na poradnik terapeutyczny, ale zapis intrygujących zmagań z własną tożsamością: czasem rodezyjską, z rzadka brytyjską, na wskroś zaś afrykańską. Jej odkrywanie przypomina czekanie na tytułowy deszcz – który musi nadejść, by ożywić przyrodę obumierającą w porze suchej.
Niepewność zmieniającego się kontynentu
Alexandra Fuller zabiera nas do krain lat dzieciństwa – dzisiejszego Zimbabwe, Zambii i Malawi. Przenosi w czasy schyłku epoki kolonialnej oraz narodzin niepodległych państw. Świat, w którym Fuller dorastała, eroduje, rozpada się, staje się coraz mniej przewidywalny.
Autorka nie opisuje kolejnych etapów apokalipsy systemu kolonialnego. Dostrzega niepokojące zwiastuny przemian, selekcjonuje je i przybliża w formie krótkich i poetyckich anegdot. O epidemii AIDS pisze jak o „cichej wojnie” – „mężczyźni, kobiety i dzieci umierali jedno po drugim, jakby nad naszym światem rozpuszczono bezwonny, niewidzialny, trujący gaz”. O polityce Kennetha Kaundy, pierwszego prezydenta suwerennej Zambii, wspomina ironicznie i mimochodem – charakteryzując zmiany w sposobach konstruowania (i marnotrawienia) czasu wolnego: „potrzebowaliśmy gry w polo do pozorów zachowania normalności. Pod rządami nacjonalistyczno-socjalistycznego prezydenta Kaundy polo było najbardziej burżuazyjnym buntem, jaki mogliśmy wzniecić bez zwracania na siebie niepożądanej uwagi upierdliwych rządowych szpiegów i księgowych”.
Świat wielkiej polityki afrykańskiej z czasem odciska wyraźne piętno na pisarce. Zmienia jej wrażliwość, sposób pojmowania relacji międzyludzkich. W pewien sposób znieczula. Afryka bywa bajkowa – ale jedynie, gdy opisują ją cudzoziemcy lub pracownicy agencji turystycznych. Fuller stwierdza: „Historia mojej rodziny [jej afrykańskie losy] (…) negowała romantyczne tęsknoty”.
Fuller nie żyła w wyizolowanym i strzeżonym getcie ekspatriantów. Znała i szanowała autochtonów. Mimo to sądziła, że idea dialogu międzykulturowego w epoce przełomu politycznego i formowania się nowych tożsamości była niezmiernie trudna. „Tak naprawdę byliśmy sami w zachodnim rozumieniu «bycia samym w Afryce», jakby kilkuset tubylców, którymi zawsze jesteś otoczony, należało do elementów krajobrazu, a nie było częścią ludzkości”. We frazach takich dostrzec można trud w obalaniu stereotypów. Nie ma w nich za to ckliwego sentymentalizmu, fraternizowania się na siłę z Afryką i jej mieszkańcami. Jest tolerancja i akceptacja różnic.
Fuller sprzeciwia się wszelkim formom dyskryminacji rasowej. Nawet ze swojego wesela zapamiętała nastrój „antyapartheidowskiego wiecu politycznego”. Z drugiej pisarka obserwuje przemiany mentalności Afrykanów – ich rosnące rozpolitykowanie oraz rodzącą się frustrację i agresję. Fuller nie szuka jednak winnych tego procesu. Zakorzenienie się przemocy w sferze publicznej nastąpiło, według niej, w okresie wojny domowej: „wojna, prześladowania i niesprawiedliwość zabrały tym ludziom niewinność i sprawiły, że zapragnęli wyplewić niewinność z całego świata wokół nich”.
Dylemat imperium
Pisarka wielokroć wspomina, co Afryka odebrała jej bliskim. Doświadczyli oni klasycznej deklasacji – utracili kilkanaście farm, stada rasowego bydła, szopy pełne tytoniu. Fullerowie rozpamiętują czasy świetności z lekką nutą nostalgii. Nie ma w nich buntu czy resentymentu. „Po całej epoce oglądania tragedii jednocześnie przypadkowych i nieustannych – suszy, ludobójstwa ludu Ndebele, początku epidemii AIDS – mój umysł wiedział już, że tragedia i przemoc to nie tylko moje doświadczenia. (…) W Afryce nauczyliśmy się, że nikt nie jest chroniony przed kapryśną tragedią. (…) Krajobraz dokoła postrzegałam jako naznaczony śmiercią, gęsty od min i niewybuchów”.
Fuller, bezpośrednio doświadczając skutków transformacji Afryki, nie czuje żalu czy gniewu. Wykształca za to dystans konieczny w zawodzie prozaiczki – dziennikarki. O tragicznych wydarzeniach potrafi pisać z dużą dozą ironii, zachowując przy tym szacunek dla bohaterów swoich opowieści. Narracja ta, pełna stoickiego wręcz spokoju załamuje się podczas charakterystyki przemian zachodzących w Afryce w latach dziewięćdziesiątych. Fuller krytycznie ocenia skutki przyspieszenia modernizacyjnego, zwłaszcza wynikłego z inwazji „wysoce wykwalifikowanych wolontariuszy z zagranicy” oraz rozwijania relacji chińsko-afrykańskich. Pierwsze ze zjawisk Fuller przedstawia ze śmiechem i politowaniem („przybyły […] irlandzkie aktorki uczące wykorzystywane i/lub upadłe kobiety o teatrze i sposobach wyrażenia siebie”). Opisy sinizacji Afryki mają już nieco inny odcień.
Według pisarki, to właśnie Chińczyków, a nie Brytyjczyków uznać należy pionierów drapieżnego kapitalizmu w tej części świata. „Najpierw zbudowali drogi. Następnie przejęli kopalnie i otworzyli fabryki. Później zajęli się farmami. (…) W 2006 roku w Zambii było więcej Chińczyków niż kiedykolwiek przedtem Brytyjczyków”. O ile Fuller zdołała zaakceptować utratę dawnej, kolonialnej pozycji przez Brytyjczyków, o tyle przejęcie jej przez Chińczyków budzi w niej zauważalną gorycz. Zaryzykować można tezę, że status „sieroty imperium” dało się łatwiej oswoić niż adopcję owej sieroty przez Azjatów.
Wybory tożsamościowe
Kim jest tak naprawdę autorka? Afrykanką, Rodezyjką, Zambijką, a może Amerykanką? Problem tożsamości – jej powtórnego odnajdywania – stanowi jedno z kluczowych zagadnień poruszonych na kartach książki: „pragnęłam mieć tożsamość wyraźną, oczywistą i bezsporną”.
Fuller dorasta w środowisku ekspatriantów, wśród „emocjonalnych utracjuszy”, „cudzoziemców tylko z nazwy” – potomków Europejczyków od kilku dekad, a czasami i pokoleń, mieszkających w Afryce Południowej. Główne cechy charakteru tej grupy, niezbędne do przetrwania w obcym de facto środowisku, to, zdaniem Fuller: pracowitość, twardość, poczucie humoru i zadziorność. Główną wadą tej grupy społecznej są nadmierna skłonność do alkoholizmu i trudność z nawiązaniem trwałych relacji z ludźmi pochodzącymi spoza tego kręgu.
Podczas roztrząsania wyborów tożsamościowych, Fuller zdaje się unikać etykiet narodowościowych. Nie chce być postrzegana jako Rodezyjka, obywatelka „kraju wyklętego, nielegalnej republiki nieuznawanej przez resztę świata”. Dodaje: „Rodezja mojego błękitnego paszportu z wizerunkiem dwóch stojących antylopowców szablorogich była krajem w stanie wojny z samym sobą”. Fuller krytykuje takie nastawienie. Potępia także konserwatyzm starych elit Rodezji, ich zaściankowość i brak gotowości na dialog z czarnoskórą większością.
Pisarka nie czuje się także obywatelką nowo powstałych państw Afryki. W momencie przekształcenia się Rodezji w Zimbabwe jej rodzice zrzekli się prawa do paszportu Zimbabwe i wrócili do brytyjskiego. Stali się „POMsami” („Prisoners of Mother England”), „soutpielami” (z języka Afrikaans: sout – sól, piel – penis). Przeistoczyli się w ludzi bez ojczyzny, żyjącymi na pograniczu kultur narodowych i etnicznych.
Fuller stwierdza: „Byłam Brytyjką i Europejką z przypadku, efektem zbiegu różnych okoliczności. Za to Południowoafrykanką byłam z premedytacją”. Autorka nie chce i nie potrafi się uwolnić od Afryki.
Błażej Popławski
doktor historii, socjolog, komentator przemian politycznych globalnego Południa. Prowadzi blog www.afrykanista.pl