Santo Antao czyli stonogi precz! (3)

afryka.org Czytelnia Poznaj Afrykę! Santo Antao czyli stonogi precz! (3)

Pniemy się w górę wąską ścieżką najeżoną kamieniami. Po bokach niezmiennie plantacje trzciny cukrowej. Trudno uwierzyć, że się ją tu  uprawia, skoro samo dotarcie wymaga tyle wysiłku.  „A to co zbierzesz  jeszcze musisz znieść na dół! Wiesz, ile się przy tym zarabia dziennie? Najwyżej trzysta, czterysta escudos. " Czyli trzy, cztery euro.

Bebeto skręca w prawie niewidoczną ścieżkę prowadzącą do jakichś zabudowań. „Idź za dom, stamtąd jest świetny widok, ja zobaczę, czy kuzyni są w domu. Napilibyśmy się kawy!" Zdecydowanie tracę orientację w ilości kuzynów mego przewodnika. Ale widok jest rzeczywiście fantastyczny. „Ale mamy, pecha. – to Bebeto. – są tylko dziewczynki.  A najstarsza właśnie schodzi na dół." Siadam na kamiennych schodkach, zaczepiana przez dobrze odżywionego szczeniaka.

Na Sâo Antao psy mają się wyjątkowo dobrze. Są wesołe i nakarmione. Ich pobratymcy z Sâo Vicente, wiecznie głodne, wychudzone i apatyczne, mają im czego zazdrościć. Bebeto paple wesoło z kuzynkami, a ja słucham  z przyjemnością : ich soczysty kreolski brzmi jak piosenka. Jak piosenki Cesarii, chociaz jej kreolski różni się od tego z Santo Antâo, mimo że obie wyspy dzieli zaledwie godzina statkiem przez Mar de Canal: oczywiście, gdy ocean jest łaskawy. Gdy po powrocie na Sâo Vicente przy herbacie i talerzyku konfitur a papai odzywam się po kreolsku, Cesaria wybucha śmiechem: „Słychać , że byłaś na Sin'Anton!"  

 Najwyższa z dziewcząt mija mnie z uśmiechem, wprawnym ruchem kładzie na głowie dużą miskę z  jakimś zawiniątkiem w środku i bez wahania rusza wąską ścieżką w dół. W klapkach i obcisłej, krótkiej spódnicy. Elegantka. Patrzę na moje buty z wibramową podeszwą i kilkadziesiąt metrów przepaści, która zionie tuż za niziutkim murkiem chroniącym  ogródek. „Bebeto, wiem, że to głupie pytanie, ale jak jej się udaje nieść to na głowie i to jeszcze w tych warunkach?" Bebeto uśmiecha się leciutko. „To kwestia wprawy. Gdybyś  zaczęła nosić na głowie ciężary w wieku 5-6 lat, też byś nie miała z tym problemów. No, w drogę."

Słońce pali niemiłosiernie, ścieżka dla kóz coraz węższa i wciąż nabieramy wysokości. Wyraźnie tracę dystans do Bebeto.Na stromej ścieżce nie znajduję dobrego oparcia dla nóg. W dół sypią się drobne kamienie. Uwielbiam upał, ale  czuję, że  tym razem wraz z litrami potu wyparowują ze mnie siły. Przede mną niewielki uskok. Wyciągnięta ręka i uważne spojrzenie Bebeto nie pozostawiają wątpliwości: wie, kiedy ma pomóc. Moj honor trekkera wyraźnie cierpi. "Nie przejmuj się – Bebeto jakby wiedział, co myślę – to normalne". Osiągamy przełęcz.

Pod nami, po obu stronach ścieżki otwiera się rozległy widok na głębokie doliny. Po lewej horyzont zamyka niebieska wstążka oceanu. Po prawej gąszcz kawowych plantacji. „Nie ma sensu iść wyżej, chmury wiszą zbyt nisko. Mamy dobry czas, więc zjedzmy coś." Bebeto  rozsiada się na ziemi, z plecaka wyciąga kanapkę i wodę mineralną.

„Zauważyłaś, że nie słychać ptaków?" Rzeczywiście. Tyle dorodnych drzew, a nie słychać ptaków, ani ich nie widać. „To przez świerszcze." „A co mają świerszcze do ptaków?" „Do ptaków nic, ale w 1995 roku pojawiły się tu dosłownie jak szarańcza. Były ogromne. Nawet się  nie obejrzeliśmy, jak ogołociły wyspę ze wszystkiego, co zielone. Te wzgórza tutaj,  o,  tamte też, kiedyś nie były takie łyse jak teraz. Nie było wyjścia. Z Holandii przyleciały helikoptery i rozpylano z nich  środki owadobójcze. Wtedy po raz pierwszy widziano tu helikopter.  Pozbyliśmy się świerszczy, ale jednocześnie wyginęły ptaki, które zjadały zatrute owady." Bebeto starannie składa papier po kanapkach. Zaczynamy schodzić.

Elżbieta 

 Dokument bez tytułu