afryka.org Czytelnia Afryka Inaczej Sam nie taki sam

Niedawno na stronach Magazynu TVN24 ukazał się artykuł i reportaż filmowy o Józefie Samie Sandim. Ten Afrykańczyk walczył w szeregach Armii Wielkopolskiej w wojnie polsko-bolszewickiej, a potem na zapaśniczych arenach. Ożenił się z Polką i miał z nią dwie córki. Poszukując materiałów o Sandim autor reportażu Aleksander Przybylski trafił na szereg ciekawych informacji o Afrykanach w międzywojennej Polsce. O to efekty tej kwerendy

Józef Sam Sandi z córką

Sam Sandi z pewnością wyróżniał się w polskim tłumie, ale nie był jedyny. Afrykanów w międzywojennej Polsce mieszkało przynajmniej kilkunastu, przede wszystkim w stolicy. Pracowali głównie jako służący, szoferzy i muzycy. Jeden z przedstawicieli czarnej społeczności został nawet uchwycony przez kamerę amerykańskiego korespondenta Juliena Bryan’a jak stoi na Nowym Świecie i ćmi papierosa. Ze względu na nakrycie głowy (rodzaj fezu) można przypuszczać, że pełnił funkcje hotelowego boya albo portiera. Czasami pojawiali się artyści z Niemiec czy Francji, którzy podczas tournee odwiedzali Polskę. Na początku lat 20ych w restauracji Morskie Oko w Zakopanem regularnie grywał jazzband złożony z czarnoskórych muzyków, podobnie było w Truskawcu i innych kurortach. Obecność Afrykańczyków pod Giewontem zainspirowała nawet tandem autorski Mariana Tatarkiewicza i Kazimierza Nowinę do napisania farsy w trzech aktach pt. „Szukajmy Murzyna”. Była to sztuka tyleż popularna co nasycona rasistowskimi podtekstami.

W latach trzydziestych sławę zdobył murzyński tancerz Tito Prinsi. I to nie tyle za sprawą choreograficznych popisów, co afery w którą został wplątany. Otóż pewnego marcowego dnia 1937 roku Tito zmierzał pociągiem do Gdyni, gdy do jego przedziału dosiadła się niejaka pani Kotisowa. Wdała się w rozmowę z czarnoskórym tancerzem i w pewnym momencie zaczęła rzekomo lżyć Polaków przypisując im cechy takie jak złodziejstwo i głupotę. Inny z pasażerów doniósł o tym konduktorowi. W efekcie Kotisową postawiono przed warszawskim sądem, który ostatecznie ją uniewinnił. Wcześniej jednak opinia publiczna z zainteresowaniem przyglądała się zeznaniom czarnego artysty wezwanego na świadka. Prinsi związany był z kabaretami niemieckimi, podobnie jak para Mulatów występująca pod pseudonimami Kent i Maxija. Ci tancerze pojawiali się przede wszystkim na scenach poznańskich. Dzięki Powszechnej Wystawie Krajowej stolica Wielkopolski miała swoje ambicje i pretensje do światowości. W ekskluzywnym dancingu Moulin Rouge działającym przy ul. Kantaka, wzorem paryskiego pierwowzoru, Kent i Maxija dawali regularne pokazy tak zwanego „tańca jazzowego” oraz fokstrotów i tang. Ogłoszenia reklamowe tego lokalu dowodzą jaki był stosunek impresariów do czarnoskórych artystów. Afrykanie są traktowani w nich instrumentalnie. Pełnią rolę wabików na klienta, są sprowadzeni do roli egzotycznego kuriozum.

Podczas wspomnianej  PeWuKi na terenach targowych rozbiła swe namioty tak zwana „trupa arabska” złożona nie tyle z Arabów co czarnoskórych Algierczyków. Jej mieszkańcy prezentowali rzekomo tradycyjne afrykańskie tańce, rękodzieło i muzykę. Przypominało to osławione „ludzkie zoo”, które ku uciesze gawiedzi organizowano w Prusach czy Belgii. Różnica była jednak spora, bo w przypadku trupy, która przyjechała do Poznania, czarnoskórzy artyści sami zarządzali interesem i dzielili się zyskami. Jedna z tancerek należąca do grupy została w Poznaniu na zawsze. „Wśród przybyłych wczoraj murzynów znajdowała się 30-letnia murzynka, matka dwojga drobnych (3-letnie i 6-tygodniowe) dzieci. Dzisiaj w nocy murzynka ta nagłe zaniemogła i zmarła na skutek udaru serca. Smutny ten wypadek w gronie trupy <<Wesołego Miasteczka>> stanie się przyczyna pierwszego pogrzebu murzyńskiego w Poznaniu. Pogrzeb odbędzie się według obrządku rzymskokatolickiego. Imię i nazwisko murzynki brzmi Magdalenato Cartran”[2]. Niekiedy między mieszkańcami miasta, a czarnoskórymi gośćmi PeWuKi iskrzyło. Tak jak w przypadku muzyka Olli Samesa, który idąc przylegającą do terenów targowych ul. marszałka Focha został zaczepiony przez polskiego studenta. Wywiązała się kłótnia, z obu stron poleciały francuskie przekleństwa, aż wreszcie Olla Sames wyjął nóż. Kto wie jakby skończyła się ta awantura, gdyby nie przechodnie, którzy uspokoili krewkiego Afrykańczyka. Ale pobyt afrykańskiej trupy zaowocował jednak także romansem. Kilka miesięcy po zakończeniu wystawy krajowej, w styczniu 1930 tancerka Weronika Olbrychowska wyszła za czarnoskórego kolegę po fachu Gela Valery’ego. Ślubu udzielił urzędnik stanu cywilnego w Poznaniu. Jak donosiła z przekąsem ówczesna prasa: „polska się kosmopolityzuje i ma już ambicję w krajowej produkcji mulatów”. Nowożeńcy na początku lutego wyjechali do Berlina szukać szczęścia na estradach tamtejszych kabaretów. 

W show-biznesie pracował również Nigeryjczyk August Agbola O’Brown, przezywany z sympatią „panem opalonym” lub „warszawiakiem w kolorze żałobnym”. Z zawodu był jazzowym perkusistą, ale miał także smykałkę do techniki i handlował radiami. Być może dlatego, gdy wybucha Powstanie Warszawskie, O’Brown wstępuje w szeregi Batalionu Iwo jako łącznościowiec. Jego losy opisano zresztą już między innymi na stronie Afryka.org i są powszechnie znane.

Józef Diak. Pochodził z południowego Sudanu. W okresie międzywojennym pracował jako portier w Hotelu Europejskim.

W dwudziestoleciu międzywojennym Warszawa znała także Sudańczyka Józefa Diaka. Wypatrzony jako chłopiec na ulicach Kairu przez rosyjskiego barona zostaje najęty do służby. Gdy wybucha rewolucja bolszewicka Diak przedostaje się do Polski. Wraz z Samem Sandim służył w 12. Eskadrze Wywiadowczej Armii Wielkopolskiej jako kierowca. Potem został szoferem w firmie Dobrolin i PLL LOT. Jego ślub z Polką Emmą Dreger był prawdziwą sensacją. W wypełnionej po brzegi katedrze św. Jana pojawili się nawet reporterzy Ilustrowanego Kuriera Codziennego, którzy wykonali zdjęcie młodej parze.

Również miasta prowincjonalne miały „swoich” czarnoskórych obywateli. Pod koniec lat 30ych sporo szumu narobił Mulat Reinhold Delong. Był on synem Kaszubki i czarnoskórego Francuza. Delong miał podobno pierwsze lata życia spędzić w Grudziądzu, gdzie mieszkał razem z matką. W 1937 roku został powołany i dostał przydział do 6 pułku piechoty legionów w Wilnie. Tam wziął go pod swoje skrzydła major Czesław Mierzejewski, zapalony propagator sportu i działacz klubu sportowego Śmigły. Miał dobry powód, bowiem Delong podczas jednego z rutynowych sprawdzianów tężyzny fizycznej przebiegł 100 metrów w 12 sekund i skoczył w dal 6 metrów! Na dodatek zrobił to bez rozgrzewki i w wojskowych trepach na nogach. Delong został ordynansem Mierzejewskiego, a prasa okrzyknęła go „Polskim Owensem”.

Lata 20. to z jednej strony czas linczów, segregacji, ożywionej działalności Ku-Klux-Klanu i trwającej w najlepsze kolonialnej eksploatacji Afryki. Z drugiej, to także moment, gdy kultura Czarnego Lądu, a raczej stereotypowe o niej wyobrażenie, zaczyna przenikać do europejskiej sztuki. Wpływy rzeźb plemienia Aszanti odnajdziemy w obrazach kubistów i ekspresjonistów. Synkopowana muzyka jazzowa wdziera się przebojem na salony inspirując Igora Strawińskiego czy George’a Gershwina. Pracownie meblarskie opuszczają zaś stoły i komody, których egzotyczny fornir układany był we wzory inspirowane afrykańskim rękodziełem. Podobną fascynację zdolnościami czarnych przeżywa świat sportu. Nazwiska lekkoatlety Jessiego Owensa i bokserów Jacka Johnsona oraz Joe Louis’a nie schodziły z pierwszych stron gazet, chociaż niektórym nie było w smak, że czarni biją na głowę białych sportowców. Gdy w 1926 do Warszawy przyjechał amerykański zapaśnik Salvator Bambula  to satyryczny tygodnik Pocięgiel zamieścił taki oto wierszyk: „Na mieście tłumy, krzyki radości. Stoją panowie i ludzie prości, Czy to witają jakiego króla ? Nie – to przyjechał murzyn Bambula. Na Kopernika cyrk Kornackiego, tłoczą się tłumy tam koło niego, w ścisku na każdym mokra koszula. Bo występuje… murzyn Bambula. Już na arenę wyszli atleci. Niewiasty klaszczą i piszczą dzieci, Na samym końcu z brzuchem jak kula idzie zapaśnik — murzyn Bambula!”[3]. W Polsce regularnie gościli znakomici czarni bokserzy i zapaśnicy tacy jak Battling Siki czy pochodzący z Wysp Dziewiczych William Thompson. Ten ostatni w jednym z wywiadów przyznał, że Polska zrobiła na nim wrażenie.

Jestem oczarowany. Wasza rycerskość, która nie pozwala murzynów traktować jako coś niższego naprawdę, jest czemś bardzo pięknem. Z usposobienia jestem bardzo nieśmiały, ale Polki swoim ujmującym sposobem bycia każą mi czuć się przy nich odrazu doskonale. Namiętnie lubię taniec, a dotychczas nie znalazłem lepszej tancerki niż Polka.


William Thompson

Zapewne do pełni szczęścia redaktora brakowało jeszcze peanów na cześć pierogów.

Nie zawsze było jednak tak, nomen omen, kolorowo. W lipcu 1936 do wsi Gołąbki Stare nieopodal Radzymina zawitał niecodzienny gość. Był nim Senegalczyk Charles Dravin, były żołnierz jednego z kolonialnych francuskich batalionów. Jego wizyta miała konkretny cel. Dravin chciał bowiem odwiedzić swojego kolegę, niejakiego Lewandowskiego. Gospodarz Lewandowski zgłosił się ochotniczo do armii francuskiej i miał służyć z czarnoskórym wojakiem w jednym pułku. „Przybycie murzyna wywołało zrozumiałą sensację we wsi. Traf chciał, że podczas burzy sobotniej zapaliła się strzecha w zagrodzie sąsiada Lewandowskiego. Wśród chłopów padło podejrzenie, że to murzyn sprowadził nieszczęście.  Z tego powodu usunięto murzyna ze wsi. Nie pomogły perswazje i wyjaśnienia, że burzy nie powoduje się, że nawet murzyn nie może jej wywołać”[5]. Autor cytowanego artykułu zatytułował go zwięźle: „Ciemnota”.

Ze zgoła odmiennym przyjęciem spotkał się młody imigrant z Dakaru, którego los i żądza przygód rzuciły do Polski. Pewnego grudniowego poranka 1938 roku do portu w Gdyni zawinął angielski drobnicowiec przewożący kolonialne towary z Senegalu. Załoga nie miała pojęcia, że w mrokach ładowni przewiozła także pasażera na gapę. Był nim Conti Sambo, szesnastolatek pochodzący z Sudanu Francuskiego, który ponad dwutygodniową podróż przeżył żywiąc się orzeszkami ziemnymi i wodą. W kieszeni brudnych perkalowych spodni miał jednego funta szterlinga, a w uchu mosiężny kolczyk. Gdy zszedł na ląd najpewniej po raz pierwszy w życiu ujrzał śnieg. I polskich policjantów, którzy widząc czarnoskórego gościa, paradującego po pirsie w samej tylko koszuli, postanowili go wylegitymować. Sambo dokumentów oczywiście nie miał, więc zaprowadzono go na dołek, gdzie został nakarmiony i przesłuchany. Biedni przodownicy policji musieli wspiąć się na wyżyny swych lingwistycznych umiejętności, by używając łamanych zwrotów angielskich i francuskich wydusić cokolwiek z przerażonego chłopaka. Sprawą nielegalnego przekroczenia granicy miał zająć się sąd, a do tego czasu nastolatka umieszczono w Domu Żeglarza Polskiego.

Mieszkający tam marynarze wzięli Sudańczyka pod swoją opiekę. Zaczynają od załatwienia najpilniejszej sprawy, jaką jest zorganizowanie ciepłego ubrania.  Informacje o nietypowym imigrancie docierają do gdyńskich dzienników i z miejsca wywołują zainteresowanie reporterów. Jeden z nich, podpisujący się inicjałami T. G, odwiedza Dom Żeglarza i notuje; „Twarz młodego murzynka jest piękna. Cechują ją nieco wystające kości policzków, nieregularne rysy i grube wargi. Nad prawą brwią krótka szrama, pamiątka po kłach złośliwej małpy. Sambo umie kilka najniezbędniejszych zdań angielskich. Przyszedł na świat w wiosce Batos (w późniejszych relacjach także Dabos – przyp. AP.) w Sudanie francuskim. Jego ojciec był policjantem kolonialnym […] Jakaś epidemia tropikalna zabrała mu ojca i matkę. Siostra Aza wyszła za mąż, a mały Conti ruszył w świat. Nie chodził do żadnej szkoły i pisać ani czytać nie umie. Z wioski Batos dostał się do Afryki angielskiej, a następnie przywędrował do Dakaru. Bawił tam cztery miesiące. Początkowo sprzedawał gazety i papierosy, później pracował w barach portowych jako pomywacz. Był bity i poniewierany przez szyn­karzy Francuzów, toteż zasłyszawszy od marynarzy o dalekiej Polsce i pięknej Gdyni, leżąc na swym barłogu wzdychał po nocach do tej tajemniczej białej ziemi […] Na pytanie czy mu zimno. Sambo śmieje się i zaprzecza, jakkolwiek dreszcze przechodzą mu po ciele. Na wspomnienie o rozprawie Sambo zaciera ręce i uśmiecha się radośnie. Nie spodziewał się, że wyrok będzie tak łagodny. Myślał, że będzie bity, podobnie jak w Dakarze bili go Francuzi.. – Ale tu być dobra biała człowiek – uśmiecha się Sambo, patrząc z ufnością na otaczających go polskich marynarzy”[6]. Trochę w tym tekście literackiej fantazji, bo niby skąd mówiący słabo po angielsku Murzyn mógłby po paru dniach pobytu  w Gdyni komplementować (nawet łamaną polszczyzną) swych opiekunów z marynarki. Sambo musiał mieć w sobie coś ujmującego, bowiem krąg jego opiekunów szybko się rozszerza. Szatniarz ze słynnej kawiarni Fangrata kupuje mu kapelusz, pewien notariusz buty, rękawiczki i krawat. Chłopak staje się lokalną sensacją. Kolejne artykuły o jego perypetiach przedrukowują dzienniki stołeczne. „Deszcz listów z całej Polski spadł na Murzynka Sambo. Piszą do niego dzieci i dorośli. Inteligenci i prostaczkowie, bogaci i biedni Wszyscy proszą o odpowiedź, zapominając. że Sambo nie umie pisać ani czytać po polsku”[7].  Pomagają mu także dziennikarze, którzy wykorzystując swoje znajomości odraczają deportację i wyrabiają we francuskim konsulacie odpowiednie dokumenty dla nastolatka. Jego pobyt udaje się zalegalizować tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Sambo spędza je w domu pana Sujeckiego, dyrektora w jednym z gdyńskich przedsiębiorstw handlowych. Murzyn zostaje obdarowany pudełkiem czekoladek i srebrnym medalikiem, z którym nie za bardzo wie co począć, bowiem sam jest muzułmaniem. Zawiesza go jednak na szyi sprawiając wielką radość gospodarzom. Dziennikarska relacja z wieczerzy jest przepełniona serdecznymi uczuciami wobec gościa, ale jednocześnie wpisuje się idealnie w dyskurs oświeceniowych opowiastek o „szlachetnym dzikusie”. „Drzewko, ognie sztuczne, wykwintne potrawy – wszystko to razem wziąwszy, wydaje się Murzynkowi pięknym snem. Będąc na Wigilii u p. Sujeckiego Sambo po raz pierwszy w swym życiu zobaczył radio i usłyszał audycje radiowe słowne i muzyczne. Kiedy rozległy się słowa z głośnika, twarz Murzynka spopielała i pojawiły się na niej drobne kropelki potu. Zawsze tak Sambo reaguje kiedy jest w strachu. Ale po upływie pół godziny inteligencja Samby bierze górę nad pierwiastkami jego <<dziczyzny>>. W lot połapał się w czym tkwi zagadka mówiącego pudełka i bawił się wesoło usiłując śpiewać polskie kolędy. Zdumionych gospodarzy zaskoczył fakt, że pies, zresztą bardzo zły, dał się Sambie wziąć na ręce i bawił się z nim ulegle jak baranek. – Sambo lubić ulo – stwierdził Murzyn poważnie […] Kiedy Sambo podjadł sobie i zabawił się wesoło, zadowolenie swoje określił  -Sambo być ma’dlata […] Podczas dnia Sambo jest wesoły i często chodzi z na pagórek, by razem z dziećmi saneczkować się. Podczas jazdy Sambo zanosi się ze śmiechu. Kiedy Murzynkowi wytłumaczono, że w Polsce są duże góry w Zakopanem, gdzie odbędą się wielkie zawody FIS na śniegu, Sambo oświadczył że wsiądzie na statek i pojedzie do Zakopanego[ …] Zainteresowanie swe skierował na najbliższe otoczenie. Zobaczył np. małego obdartego chłopca i chciał mu oddać swój garnitur. Kiedy mu nie pozwolono, rozpaczał. Wówczas to wyjawiono mu projekt zorganizowania sprzedaży pocztówek z jego podobiznami na Pomoc Zimową dla biednych białych dzieci. Sambo jest tym pomysłem oczarowany. – Sambo cieszyć się, że biedna biała chłopca będzie mieć dużo, dużo <<ciop>> – zapewnia, rozumiejąc z przedziwną jasnością umysłu, czym jest niedola licznych rzesz głodnych biednych i że trzeba im pomóc”[8]. Na wigilii obecne są także dzieci reportera jednego z gdyńskich dzienników, najpewniej owego redaktora podpisującego się inicjałami T.G. Afrykanin zaprzyjaźnia się ze swoim rówieśnikiem Frankiem, który uczy go podstawowych słówek polskich. Niespodziany gość odwdzięcza się objaśniając sens niektórych zwrotów w swym języku. I tak Franek dowiedział się, że w wiosce Samby na jedzenie mówi się ciop, na psa ulo, na mięso sumo, na sól ko zaś na chleb buro. Franek skwapliwie notował, uważał bowiem, że język przy mu się, gdy Polska dostanie kolonie. Sambo poprawił zapewne swym dobrodziejom humor i napełnił ich serca dumą, że w przeciwieństwie do brutalnych Francuzów Polacy potrafią przyjąć egzotycznego gościa jak równego sobie. Być może pewną rolę odegrała tutaj wrodzona otwartość i ciekawość mieszkańców portowego miasta, a także chrześcijańska wrażliwość rozbudzona świętami Bożego Narodzenia. Egzotyczna opowieść wigilijna ma swój ciąg dalszy. Sambo zapisuje się, albo raczej zostaje przez swych protektorów zapisany, do Portowego Robotniczego Klubu Sportowego Bałtyk Gdynia. Trenuje w sekcji bokserskiej i, jakże by inaczej, zostaje okrzyknięty „polskim Joe Louisem”. Redakcja Kuriera Bałtyckiego zatrudnia Samba w charakterze portiera. Murzyn dorabia także jako atrakcja jednej z Gdyńskich kawiarni. Stoi w drzwiach i wita gości. Stosunek mieszkańców Gdyni był doń życzliwy, lecz protekcjonalny. Nazywają go „czarną maskotką białej Gdyni”. Epitet „biała” odnosił się nie tyle do koloru skóry mieszkańców, co modernistycznej architektury nowego miasta. Gdy Conti Sambo na dobre zadomowił się w Gdyni wybucha druga wojna światowa. Więcej informacji w prasie na jego temat nie ma. Ale być może ktoś z dociekliwych badaczy ustali kiedyś jak potoczyły się losy młodego imigranta? Z pewnością są warte zbadania, podobnie jak dzieje pozostałych Afrykanów i Afroamerykanów, którzy mieszkali w II Rzeczpospolitej.

Aleksander Przybylski

 Dokument bez tytułu