Sabela o Saharze Zachodniej

afryka.org Czytelnia Poznaj Afrykę! Sabela o Saharze Zachodniej

Zawsze ciekawiło mnie, co się znajduje poniżej tego kraju uwielbianego przez turystów z całego świata, miłośników bezpiecznej afrykańskiej egzotyki. Patrzyłem na mapę i zachodziłem w głowę, czemu – w przeciwieństwie do innych krajów – to, co znajduje się „pod” Marokiem, oddzielone jest przerywaną, a nie ciągłą linią. Spytałem więc pewnego Marokańczyka mieszkającego w Polsce. Maroko – odparł bez wahania.

Kupując bilet autobusowy w okienku na dworcu w Agadirze, na pytanie „dokąd?” odpowiadam więc oględnie: na południe. Gdzieś konkretnie? Na południe. Po prostu. Osoba, która na mnie czeka w El Aaiúnie, zaleciła, żebym udawał zwykłego, znudzonego turystę, który przypadkiem zapragnął pojechać na południe zamiast na północ. Staram się, jak mogę.

Jak się nazywa to miasto? Ach tak, to nad morzem? Nie? Szkoda. A jest tam coś ciekawego do zwiedzania, jakieś zabytki? Sprzedawca w okienku patrzy się na mnie jak na idiotę. Podobnym, lecz nieco bardziej podejrzliwym, srogim wręcz wzrokiem obdarza mnie ze ściany Jego Królewska Mość Król Mohammed VI, świecąc wydatnymi zakolami z wiszącego krzywo obrazka. Ten chyba wie, o co chodzi, coś podejrzewa. Rzucam mu w odpowiedzi krótkie spojrzenie i kwituję najszczerszym uśmiechem. Dziękuję, stanowisko 10, odjazd 21.30, życzymy udanego pobytu w El Aaiúnie, to piękne miasto. Pan jest surferem, prawda? Teraz ja się patrzę na sprzedawcę w okienku jak na idiotę. Aha, niech pan sobie zrobi kopię paszportu. Dużo kopii.

Z radością podbiegam do autokaru, turysta cieszy się, że jedzie zwiedzać piękne miasto. Kierunek El Aaiún, stolica Sahary Zachodniej. Nie, przepraszam, słowo „Sahara Zachodnia” tu nie istnieje. Tu mówi się „Prowincje Południowe” lub „Sahara Marokańska”. Co za różnica zresztą, jestem przecież turystą, nie moje to sprawy, jak to się wszystko nazywa i dlaczego. Turysta nie martwi się tym, że El Aaiún to miasto okupowane, że wczoraj wyrzucili z niego trzech obcokrajowców, a dwóch innych przetrzymują w areszcie hotelowym. Turysta nie wie też o tym, że przedwczoraj i trzy dni wcześniej na ulicach tego miasta pobito do krwi wielu ludzi, niektórych skatowano, innych zamknięto w więzieniach i torturowano. Przecież nie oglądał każdego dnia doniesień z El Aaiúnu, nie widział zakrwawionych kobiet, wozów pancernych na ulicach i oddziałów specjalnych policji szturmujących prywatne domy. Nie widział tego wszystkiego. I nie chce tego oglądać. Zresztą po co mu ta wiedza? Turysta zasiada na pierwszym miejscu w autokarze, wyjmuje przewodnik po Maroku i uśmiecha się do ludzi siedzących obok. Cieszy się, że jedzie zwiedzać Afrykę. W tym szczerym i jakże naiwnym uśmiechu krystalizuje się cała przepaść między Europą i Afryką. Przypomina mi się rozmowa z kimś, kto, jak wielu Europejczyków, zrobił sobie wycieczkę kamperem wzdłuż zachodniego wybrzeża Afryki, od Tangeru po rzekę Senegal. Fantastycznie było! Widoki, wybrzeże, statki, plaża, pustynia. Problemy? Nie, raczej nie. Raz tylko jakiś chłopak pokazał w naszą stronę znak wiktorii, tak dziwnie trochę, bo pod pachą, jakby się bał czegoś. Ale nie wiem, o co chodziło. Potem Marokańczycy wytłumaczyli nam, że to znak przyjaźni, pokoju między Marokiem a Saharą. I że się lubią. Wyobrażam sobie, że ludzie siedzący dokoła mnie w autokarze myślą o mnie dokładnie to, co ten chłopak pomyślał o ludziach z kampera.

 – Niech pan da mi wszystkie kopie swojego paszportu – mówi kierowca. – Ile pan ma? Osiem powinno wystarczyć, ale niech pan da wszystkie, monsieur. Niech mi pan zaufa, to dla pana dobra – uśmiecha się życzliwie.

Pierwsza kontrola. Udając, że śpię, słyszę rozmowy kierowcy z kolejnymi policjantami. Obcokrajowiec? Jeden. Z Polski. Skąd? Z Polski. Śpi. Ksero paszportu. Gdzie jedzie? Do El Aaiúnu. Dziennikarz? Nie, chyba nie, mówi, że architekt. Jedźcie. Potem druga kontrola i trzecia.

Czwarta. Piąta. Tarfaja. Szósta. Im bliżej narysowanej przerywaną linią granicy, tym więcej. Moje zdjęcie w paszporcie chyba wzbudza sympatię, a zawód architekta zaufanie. Paszport zresztą nowiutki, wyrobiony tuż przed wyjazdem. Ten poprzedni, z dziewięćdziesięciodniową wizą algierską wielokrotnego wjazdu, mógłby się tutaj nie spodobać. Zwłaszcza w Tah, niewielkiej miejscowości, dawniej granicy między Marokiem a Saharą Hiszpańską. Siódma. Ta wyjątkowa. Wiele budynków, światła latarek, policjanci, wozy. I pomnik niedający nikomu zapomnieć, że Sahara Zachodnia to odwieczne ziemie marokańskie. Po obu stronach drogi wielkie tablice w kształcie klinów, na nich napisy ku czci Hassana I, sułtana Maroka z końca XIX wieku. To mniej więcej tak, jakby na granicy w Zgorzelcu postawić pomnik Stanisława Augusta Poniatowskiego. Wymowna sugestia: to zawsze było nasze, z dziada pradziada.

Nad ranem autokar dociera do celu i staje na ostatniej barykadzie przed wjazdem do samego El Aaiúnu. Ósma. Tym razem odpowiedzi udzielone przez kierowcę nie wystarczają, policjant prosi, bym wysiadł, i zaprasza na posterunek. Narodowość? Polska. Zawód? Architekt. Cel podróży? Nie wiem właściwie, tak naprawdę to jadę dalej, znajomi czekają niedaleko Dakhli[1], mamy trochę posurfować, ponoć tam dobrze wieje, tak słyszałem. No ale ta Dakhla to jeszcze kawał drogi i pomyślałem, że zatrzy­mam się tutaj, trochę pozwiedzam miasto. El Aaiún – mówi powoli, tak by nazwa mogła odpowiednio wybrzmieć w niewielkim wnętrzu budki kontrolnej. Jak długo zamierza pan zostać w naszym mieście?

Wszystkie kłamstwa przychodzą mi jakoś zadziwiająco łatwo, aż sam nie mogę uwierzyć, może to dlatego, że jest wcześnie rano i jestem niewyspany. Robię, co mogę, by sprawiać wrażenie znudzonego wakacjami europejskiego turysty, który postanowił wyrwać się z objęć marrakeszańskich handlarzy i uciekł na „dzikie” południe, niczym Tunner i Kit z Pod osłoną nieba. Pierwszy raz w naszym kraju? No tak się składa. To dlaczego pan nie pojedzie obejrzeć Casablanki czy Fezu? Krótką ciszę, która zapadła po tym pytaniu, przerywa niespodziewanie dzwonek mojego telefonu. Truchleję, bo na wyświetlaczu pojawia się numer osoby, która ma się mną zaopiekować w El Aaiúnie.

Gdzie pan się zatrzyma w naszym mieście? W hotelu oczywiście. Jodesa? – podpowiada funkcjonariusz. Wyśmienicie, niech pan się tam właśnie zatrzyma, to dobry hotel. A proszę mi powiedzieć, co pan projektuje w swojej pracy? – rzuca na odchodne, powoli wręczając mi paszport. Domy, wie pan, domy. Ostatnio głównie domy. Odbieram paszport i kieruję się do autokaru. Miłego pobytu życzymy, El Aaiún to ładne miasto.

Wracam nieśpiesznie do autokaru, w duszy modląc się, by ten jak najszybciej odjechał. Ale chyba się udało. Udało, bo do El Aaiúnu rzadko wpuszczani są obcokrajowcy. Dziennikarze, działacze organizacji praw człowieka, fundacji czy stowarzyszeń solidarności z Saharą zazwyczaj zatrzymywani są właśnie na tym posterunku i odwożeni wprost na lotnisko. Tam muszą kupić bilet na najbliższy samolot opuszczający Maroko. Gdy jednak komuś uda się wystarczająco nakłamać na wjazdowej barykadzie, dalej jest jedynie trudniej. Każdy obcokrajowiec jest uważnie obserwowany przez tajne służby i gdy zajdzie najmniejsze podejrzenie, że wykonuje jakąś pracę dziennikarską, od razu go deportują. A ja się bałem jak cholera. Tygodnie przed wyjazdem spędziłem na oglądaniu zdjęć i filmów z El Aaiúnu. Co chwilę czytałem o kolejnych deportowanych osobach, rekwirowanych aparatach fotograficznych, niszczonych kartach pamięci, aresztach hotelowych. Jak się później dowiem, w ciągu mojego pobytu w El Aaiúnie do miasta nie wpuszczono trzydziestu siedmiu obcokrajowców. No to chyba mam szczęście.

Zwłaszcza że zupełnie nie wiedziałem, jak ta cała wyprawa będzie przebiegać. Najbardziej zastanawiało mnie, jak mam się spotkać z ludźmi, którzy są non stop śledzeni i podsłuchiwani. Spotkanie w czasie okupacji. Brzmi prawie jak miłość w czasie zarazy.

Już przygotowanie wyjazdu zakrawało na poważną konspirację. Uprzedzono mnie, że zarówno maile, jak i telefony większości saharyjskich działaczy są kontrolowane. Więc: nie rozmawiaj dłużej niż czterdzieści sekund, po tym czasie automatycznie włącza się rejestrator rozmów. Nigdy nie podawaj żadnych szczegółów – miejsc, nazwisk, mów szybko i konkretnie. Moje pierwsze maile przypominały szyfrogramy. Nie byłem pewien, co mogę pisać, poruszałem się jak po polu minowym, by przypadkiem nie spalić wyjazdu jeszcze w Polsce. A oni często nie odpowiadali, zdarzało się, że w tym czasie niektórzy mieli kłopoty i musieli się ukrywać. Jedyną w miarę bezpieczną formą kontaktu jest Skype, tego ponoć marokańskie służby specjalne kontrolować nie mogą.

Więc na miejscu ktoś na mnie czeka. Nazywam go swoim Saharyjskim Łącznikiem. Ma na imię Hamza i to właściwie wszystko, co o nim wiem. Nie wiem nawet, jak wygląda, znamy się jedynie z krótkiej wymiany maili. W ostatnich wiadomościach zapewniał mnie: don’t worry, they will not kill us, we will face them! W konspiracyjnej paranoi osobom kontaktowym ponadawałem dla niepoznaki polskie imiona i hasła: Stefan, Henryk lub warsztat Kościelisko. No bo się boję. Choć teraz chyba mniej niż w Agadirze, bo teraz już nie ma wyjścia.

Koło ósmej rano, w świetle wschodzącego pustynnego słońca, mój autokar wjeżdża powoli do doliny Saguia el Hamra, nad którą położony jest El Aaiún. Toczy się powolutku, dostojnie przejeżdża pod bramą wjazdową z ogromnym arabskim łukiem, potem mija potężne koszary wojskowe z dwoma pękatymi wieżami, jeszcze z czasów hiszpańskiej kolonii. Dopiero wtedy zza wzgórza wyłania się samo miasto rozciągające się po drugiej stronie rzeki, zalane porannym światłem. Jego monotonną sylwetkę urozmaicają jedynie wystające nieśmiało wieże minaretów. Minąwszy koszary, droga lekko opada, a autokar wjeżdża między dwie skalne ściany kadrujące widok na most, który prowadzi na południowy brzeg. Teraz dociera do mnie, że właśnie wjeżdżam do okupowanego El Aaiúnu, stolicy Sahary Zachodniej. A to takie ładne miasto. Wygląda trochę jak jakiś romantyczny arabski bastion pośrodku pustyni, rozciągający się na skarpie opadającej do szerokiej doliny rzeki Saguia el Hamra. Mogliby tu kręcić Lawrenca z Arabii. Albo W pustyni i w puszczy. Przejeżdżając przez most, widzę mury pierwszych domów odbijające się w tafli rzeki, po bokach wysokie trzciny lekko kołyszące się na wietrze, a nad nimi zawieszone w powietrzu stado ptaków. Oaza. El Aaiún to hiszpańska transkrypcja arabskiego słowa „Al-‘Uyūn”. Po francusku miejscowość nazywa się Laâyoune. Jej nazwa znaczy tyle co studnia, źródło wody. Hiszpanie wybrali ładne miejsce dla stolicy swojej kolonii. Patrzę z zaciekawieniem na miasto przez wielką przednią szybę autokaru, który właśnie wspina się na południowy brzeg rzeki. W zasadzie nie widać nic szczególnego, ale na moment udaje mi się zapomnieć o tym, że kompletnie nie wiem, co zrobić, jak wysiądę z autokaru. Co, jeśli Saharyjskiego Łącznika nie będzie? Mój chwilowy błogostan zostaje przerwany widokiem szeregu budynków policyjnych. Jedne pilnowane przez uzbrojonych strażników, drugie otoczone drutem kolczastym i barykadami, inne wysokimi murami.

 – Wysiadaj, El Aaiún, dojechałeś – mówi kierowca. Wyskakuję z autokaru, staję zdezorientowany na chodniku, przeciskając się między ludźmi i ich ogromnymi bagażami, na przystanku dziesiątki ludzi. Wystaję z tłumu, tak że widać mnie z daleka. Nie dość, że jedyny biały, to jeszcze w kolorowej koszulce i dwa metry wzrostu. Kamuflaż nie najlepszy, co tu dużo mówić. Wtem podchodzi do mnie ktoś w skórzanej kurtce, arafatce na szyi i chwyta mnie za rękę. I am your friend, come quick! Przez chwilę pomyślałem: a skąd ja mam wiedzieć, czy to on? Come, come! Ale jakie wyjście? Chwytam swój plecak i szybko wsiadamy do czekającego tuż obok auta. Go, quick, no time – rzuca mój czarnowłosy „przyjaciel” do kierowcy i auto rusza szeroką aleją w głąb miasta.

 – Nazywam się Hamza – mówi tym razem już spokojnie, odwracając się z przedniego siedzenia. – To ze mną rozmawiałeś. To ja miałem cię odebrać i to u mnie będziesz mieszkał. – Podaje mi rękę, a na jego twarzy pojawia się szeroki uśmiech. – Cieszymy się, że udało ci się przyjechać do El Aaiúnu.

Po kilku minutach auto parkuje tuż pod stalowymi drzwiami jakiegoś domu. Ulica pusta. Hamza wysiada pierwszy, szybko otwiera drzwi.

 – Wysiadaj i od razu wchodź do domu, nie rozglądaj się.

Gdzieś w oddali słychać przeciągły krzyk: „Viva POLISARIO!”.

Fragment książki Bartka Sabeli “Wszystkie ziarna piasku”. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne. Więcej o książce.



[1]   W czasach hiszpańskich miasto nazywało się Villa Cisneros.

 

 Dokument bez tytułu