Podchodzę do okna i zerkam przez szparę między deskami okiennic. Piętro niżej, w żółtawym, sączącym się świetle latarni wiatr zamiata piasek na drugą stronę ulicy. Jednostajny szum fal i błyskające w porcie światło nie pozwalają zapomnieć, że ta czarna ściana na wprost to ocean. I gdzie te gorące, gwarne, tętniące muzyką i życiem mindelowskie noce?
Podchodzę do okna i zerkam przez szparę między deskami okiennic. Piętro niżej, w żółtawym, sączącym się świetle latarni wiatr zamiata piasek na drugą stronę ulicy. Jednostajny szum fal i błyskające w porcie światło nie pozwalają zapomnieć, że ta czarna ściana na wprost to ocean. I gdzie te gorące, gwarne, tętniące muzyką i życiem mindelowskie noce?
Obiecuję sobie solennie: muszę wrócić tu w lecie. Gdy kwitną buganwille i mangowce, gdy ziemia dyszy od skwaru, plaża do późna roi się od spragnionych ochłody i zabawy dzieci, a ciemnogranatowe, wysokie niebo oddziela od połyskującej powierzchni oceanu jedynie rząd oświetlonych rzęsiście palm i czarne sylwetki drzemiących jachtów i łódek.
Świta. Wiatr jakby umilkł, koty też. Ale słońce jeszcze nie wyjrzało zza wzgórz, na ulicy nie ma żywej duszy, a od uchylonego okna ciągnie nieprzyjemnym chłodem. Do dziewiątej nie ma co wychylać nosa z hotelu…
………………………………………….
„Piechotą do centrum? Ale po co? To daleko! O, właśnie nadjeżdża autobus." „Dziękuję, jednak wolę pieszo. Więcej zobaczę", opieram się. Kabowerdyjczycy są bardzo życzliwi. Niepytani zatrzymują się, doradzają. „Zgubiła się pani? Do miasta tędy". Nie, nie zgubiłam się. Po prostu wróciłam. Tak jak chciałam, w lecie. Czuję się tu jak u siebie i zupełnie nie mam ochoty być traktowana jak parodniowa turystka.
Tym razem z mojego pokoju nie słychać oceanu, a prześcieradło w nocy nie tylko nie chroni mnie przed bliskością wielkiej wody, ale wyraźnie przeszkadza w spaniu. Z okien rozciąga się widok na okoliczne wzgórza, które o zachodzie słońca przybierają kolory intensywnej ochry, rdzy i wszelkich odcieni brązu. I nie jest to hotelowy pokój, tylko dom Marii i Jorge. Piętrowy, przestronny, z niewielkim ogrodem. Stoi w jednej z nowych dzielnic Mindelo, Châ de Marinha. Ulic raczej trzeba się domyślać, domy nie mają numerów.
Codziennie maszeruję do centrum nieco inną trasą i łapczywie chłonę codzienność, zdając sobie sprawę, że w te okolice miasta turyści raczej się nie zapuszczają. I nie jest to kwestia bezpieczeństwa. Przynajmniej w dzień. Turyści przyjeżdżają do Mindelo na dzień, dwa, góra parę dni.
Najczęściej przylatują z Sal, a w planach mają jeszcze inne wyspy, korzystając z międzywyspowych, lotniczych passów, sprzedawanych wraz z biletem na Cabo Verde. Pozwiedzają, połażą po knajpkach, podrepczą za przewodnikiem pod dom gwiazdy world music, Césarii Évory, spalą bladą skórę na plaży. Większość tego, co miasto ma im do zaoferowania skupia się wokół osi Rua de Lisboa
Jednak tym razem nie idę ani na Rua de Lisboa, ani na Avenida 5 Lipca. Opuszczając dzielnicę Châ de Marinha mijam z początku te same domostwa i ulice. Mam wrażenie, że nawet tych samych ludzi. Tu życie toczy się głównie na ulicy i podwórkach. Pranie, tłuczenie kukurydzy, rodzinne dyskusje, zabawy dzieci.
Moje codzienne wędrówki piechotą już nie wzbudzają zainteresowania. Początkowo miałam wrażenie, że wszyscy odprowadzają mnie wzrokiem. Starsi, młodzi, a zwłaszcza dzieci. Starsi mężczyźni pozdrawiają mnie z powagą, kobiety rzadziej. Mają inne problemy niż codzienne spacery jakiejś obcej. Dzieci są najśmielsze. Czasem usłyszę za plecami „portuguesa! Portuguesa!" Gdy odpowiadam „nie, polonesa", nie kryją zdziwienia. „polonesa?", to niby kto?
Elżbieta