Polka w Kongo – część 2 i mangusta

afryka.org Czytelnia Afryka Inaczej Polka w Kongo – część 2 i mangusta

Myśliwy, który sprzedał mi mangustę, zachęcony moim zakupem, po kilku tygodniach zjawił się znowu, tym razem z zezowatą kapucynką na rękach. Małpka wyglądała bardzo pociesznie, dziewczynki piszczały z zachwytu, ale ja odmówiłam kupna, uzasadniając, że dwoje dzieci stanowczo mi wystarczy.

Po kilku dniach myśliwy ponownie u mnie zawitał. Pod pachą trzymał malutką antylopę. Jej mamę zastrzelono na polowaniu. Zwierzątko miało wielkie, przerażone oczy i całe dygotało ze strachu. Najprawdopodobniej było na tym świecie nie więcej niż kilka dni. W dżungli maluch nie miał żadnych szans na przetrwanie, a myśliwy stwierdził, że nie będzie się nią opiekować, jeżeli jej nie kupię i w ten sposób antylopa została z nami. Na szczęście w kuchni stało sporo butelek ze smoczkami, z których korzystała Ania, więc jedną przeznaczyłam antylopie. Mimo moich usilnych starań zwierzak nie chciał ssać mleka z butelki. Z dnia na dzień tracił siły. Byłam bezsilna wobec nieuchronności losu. Nie udało mi się jej pomóc. Martwą antylopę Sylwek wyniósł do ogródka i tam ją zakopał.

Pozostała mi mangusta, która prowadząc nocny tryb życia, w ciągu dnia ucinała drzemkę gdzie się dało, najchętniej na moich kolanach. Raz chciałam zobaczyć jaki kolor ma jej skóra i z przerażeniem stwierdziłam, że po manguście chodzą jakieś małe zwierzaki. Z obrzydzeniem zsunęłam ją z kolan i nie pozwalałam jej już na żaden bliższy kontakt, mimo, że mangusta walczyła o swoje prawa i próbowała co jakiś czas wskakiwać na kolana, korzystając z mojej nieuwagi. W końcu zrezygnowana obraziła się na mnie, gdy musiała czas spędzać na podwórku. Nie reagowała na wołanie. Wałęsała się po okolicy, często zaglądając do mojej sąsiadki.

Pewnego ranka Sylwek krzyknął do mnie bym nie wchodziła do łazienki, bo widział, jak przed chwilą przez otwarte drzwi wejściowe wpełzł tam wąż. Zamknął drzwi do łazienki i zaczął rozglądać się po domu za jakimś przedmiotem, którym mógłby gada unicestwić. Przypomniała mi się mangusta, która teraz miała okazję wykazać się swoimi zdolnościami łowieckimi. Zaczęłam jej gorączkowo szukać, ale nigdzie jej nie było. Tymczasem Sylwek wyposażony w gruby kij poszedł do łazienki. Węża nie było nigdzie widać. Dziwne, bo nie mógł się stamtąd wydostać. W końcu stwierdziliśmy, że musiał się ukryć w zagłębieniu za muszlą klozetową. Wkładanie tam kija nie dało jednak żadnego rezultatu. Kiedyś, gdzieś czytałam, że węże boją się ognia. Na koniec kija nawinęłam więc kawałek waty, którą po nasączeniu spirytusem i podpaleniu włożyłam pod klozet. Niestety nic się nie działo. Prawie zrezygnowana i wątpiąca w to, że wąż tam jest ponownie zaczęłam końcem patyka penetrować klozetową wnękę.

Sylwek stał z boku z podniesionym kijem, w każdej chwili gotowy do ataku. W pewnym momencie wąż z niesamowitą szybkością wyskoczył spod klozetu i skierował się w stronę otwartych drzwi łazienki. Sylwek raz po raz próbował go zabić uderzając kijem, lecz tylko odciął mu koniec ogona. Gad posunął w stronę dziecinnego pokoju, a my z przerażeniem patrzyliśmy jak skaleczone zwierzę pędzi w kierunku Kasi i Ani bawiących się na kocyku rozłożonym na środku pokoju. Tuż przed kocykiem wąż na szczęście zmienił kierunek ruchu i schował się za szafę. Stamtąd nie miał już żadnych szans na ucieczkę. Dopiero po wyjęciu zza szafy resztek zatłuczonego przez Sylwka węża, poczułam jak dygoczą mi łydki. Za oknem zobaczyłam leniwie przechodzącą przez podwórko mangustę.

Po tej przygodzie nie czułam się w Indze bezpiecznie. Na miejscowym targu kupiłam „czarny kamień”, który po przyłożeniu do ukąszonego przez węża miejsca podobno wyciągał jad. Nie bardzo w to wierzyłam, ale tylko tyle mogłam zrobić, by zabezpieczyć się przed konsekwencjami wstrzykniętej przez węża trucizny.

Tymczasem w Indze przygotowywano się do przyjazdu prezydenta Mobutu. W tym celu grupa wybranych kobiet tak zwane „animatrices” opracowywały specjalne występy połączone z tańcami. W meetingu mieli brać udział wszyscy mieszkańcy, a pracownicy pobliskiej elektrowni, zobowiązani byli do obecności pod groźbą zapłacenia sporej kary. Dyrekcja elektrowni zatrudniła dorywczo kilku mężczyzn, mających za zadanie uporządkowanie Ingi. Z podziwem i szacunkiem, przez okno klimatyzowanego pokoju patrzyłam na półnagich ludzi, którzy, mimo, że byli bardzo marnie opłacani, w zenitalnym słońcu, ociekając potem, maczetami wycinali okoliczne chaszcze. W pewnym momencie zobaczyłam biegnącą w moją stronę mangustę. Poruszała się dziwnie nieporadnie, a gdy stanęła obok mnie z przerażeniem stwierdziłam, że pół jednej, przedniej łapki wisi jej na kawałku skóry, a u drugiej łapki miała obcięte trzy paluszki. Mimo, że ją wcześniej odtrąciłam przybiegła do mnie, bym ulżyła jej w cierpieniu. Cała rozdygotana nożyczkami odcinałam jej dyndającą się część łapki, mając nadzieję, że nie rzuci się na mnie z zębami za to, że sprawiam jej dodatkowy ból. Ubrudzoną piaskiem ranę polałam środkiem dezynfekującym. Mangusta poddawała się moim zabiegom z zadziwiającym spokojem, ufna we wszystko, co jej robię.

Jak się później okazało, mangusta została skaleczona przez jednego z robotników pracujących w pobliżu naszego domu. Bronił się w ten sposób przed ewentualnym atakiem niezidentyfikowanego zwierzaka, którego wypłoszył z wycinanych krzaków.

Na szczęście rany się szybko zagoiły, a cała Inga wiedziała do kogo należy biegająca po okolicy na trzech łapkach mangusta. Charakterystyczne zwierzę budziło we wszystkich sympatię. Nie bało się ludzi ani samochodów. Przebiegało drogę wielokrotnie w ciągu dnia, pędząc przed siebie bez żadnego celu. Taka niefrasobliwość musiała się kiedyś źle skończyć. Zginęła pod kołami przejeżdżającego obok naszego domu jeepa. Długo mi jej brakowało, bo zaufanie jakim mnie obdarzyła spowodowało powstanie dziwnej więzi między nami.

Bożena Komba

Autorka jest od ponad dwudziestu lat żoną Kongijczyka. Mają troje dzieci. W Kongo mieszkała w latach 1988-1992. Już teraz macie okazję poznać świat widziany oczami kobiety, dla której Kongo jest drugą Ojczyzną.

 Dokument bez tytułu