Z mangustą zaprzyjaźniłam się mieszkając w Indze. Jest to miejscowość nad rzeką Kongo, niedaleko jej ujścia do Oceanu Atlantyckiego. Mój mąż – Sylwester pracował wówczas jako inżynier elektryk w pobliskiej elektrowni wodnej. Mieliśmy służbowy dom w „stylu europejskim” : trzy pokoje z kuchnią i dwiema łazienkami. Przyjechaliśmy tam, gdy moje córeczki miały: Kasia trzy lata i Ania roczek.
Miejscowi myśliwi polujący w pobliskich lasach często przynosili do mnie schwytane przez siebie zwierzęta i z różnym skutkiem próbowali mi je sprzedawać. Uważali, że biali mają do zwierząt duży sentyment, bardzo często hodują je wyłącznie dla przyjemności i chętnie przeznaczają na to pieniądze. Kiedyś jeden z myśliwych pojawił się z żywą mangustą, która wpadła w zastawioną parę dni wcześniej pułapkę. Byłam przeciwna trzymaniu dzikich zwierząt w domu. Nie miałam możliwości sprawdzenia, czy zwierzątko jest zdrowe, a zarówno Kasia jak i Ania bardzo lubiły przytulać do siebie wszystkie żywe stworzenia. Poza tym obarczona wieloma domowymi obowiązkami, nie miałam ochoty mieć ich jeszcze więcej.
Chciałam więc myśliwego odprawić z kwitkiem, ale przysłuchujący się naszej rozmowie Sylwek był przeciwnego zdania. Zaczął wymieniać zalety mangusty i korzyści z jej posiadania. Twierdził, że mangusty polują na węże, więc czulibyśmy się z nią bezpieczniej, bo każdy pełzający po domu lub w jego pobliżu intruz natychmiast zostałby zaatakowany i zagryziony. Taki sam los spotkałby wszystkie okoliczne myszy. Poza tym mangusty szybko zaprzyjaźniają się z ludźmi i są ich wiernymi towarzyszami. Bardzo boję się węży i sama myśl o ukąszeniu przez tego gada napawa mnie przerażeniem, więc pierwszy argument od razu mnie przekonał i wprawdzie bez entuzjazmu, ale zgodziłam się na kupno zwierzaka, jednak pod warunkiem, że myśliwy sprzeda nam również klatkę, w której przyniósł mangustę, byśmy mogli wzajemnie ze sobą się oswajać i poznawać, niczym przy tym nie ryzykując.
Mężczyzna z zadowoleniem przyjął moją propozycję i w ten oto sposób po raz pierwszy w życiu stałam się właścicielem zwierzątka przyniesionego prosto z dżungli. Klatkę Sylwek postawił na podłodze w rogu salonu, skąd mangusta miała najwięcej okazji do obserwowania zarówno domowników jak i naszych gości. Zwierzątko miało szare, pręgowane futerko, postać przypominającą łasicę i niezwykle sympatyczny pyszczek z figlarnymi oczkami jak dwa czarne koraliki, które z wielkim zainteresowaniem przyglądały się wszystkiemu, co się wokół działo. Od razu wzbudziło moją sympatię. Dziewczynki były nim zachwycone i starały się je dotknąć przez otwory w klatce, czemu się stanowczo sprzeciwiałam. Poprosiłam Sylwka, by pierwszy włożył rękę do klatki i pogłaskał mangustę, skoro twierdzi, że są one do ludzi bardzo przyjaźnie nastawione i zupełnie nieszkodliwe. Nie chciał. Odpowiedział dyplomatycznie, że nie czuje takiej potrzeby. Ja czułam, ale nie miałam na tyle zaufania do mangusty, by ją dotknąć. Konfrontacja była jednak nieunikniona.
Klatka po dwóch dniach wymagała sprzątnięcia, a nie da się tego zrobić bez wypuszczenia zwierzaka. Na środku pokoju położyłam kawałek banana i otworzyłam drzwiczki klatki. Mangusta natychmiast wybiegła, stanęła na dwóch tylnych łapkach i zaczęła rozglądać się dokoła. Zobaczywszy banana podbiegła do niego, podniosła pyszczkiem i znowu przybrawszy pozycję pionową zjadła owoc bardzo zręcznie pomagając sobie w tej czynności obiema przednimi łapkami. Ukucnęłam przy klatce i obserwowałam bez ruchu poczynania mangusty, która po wylizaniu sobie łapek, wyczyszczeniu w bardzo pocieszny sposób pyszczka i uporządkowaniu sierści na główce rozpoczęła zwiedzanie pokoju. Kilkakrotnie obejrzała wszystkie zakamarki. Szybko wyczyściłam klatkę, nasypałam tam trochę piasku, na niego ułożyłam zeschłe liście i żeby zachęcić mangustę do powrotu, położyłam w klatce spory kawałek banana. Zwierzątko widząc swój przysmak bez chwili zastanowienia weszło do swego pomieszczenia. Następnego dnia znowu otworzyłam klatkę, ale banan tym razem czekał w moich rękach. Patrzyła na mnie jakiś czas nieufnie, chociaż już ją tak karmiłam przez otwory w klatce. Sporo czasu zajęło jej chwycenie owocu. Następne kawałki przy kolejnych porządkach w klatce były brane coraz szybciej. Po kilku dniach podczas karmienia powoli zbliżyłam rękę i dotknęłam futerka zwierzaka gotowa natychmiast ją zabrać, gdyby mangusta próbowała się bronić, ale jej spodobały się moje pieszczoty, bo zaczęła nadstawiać grzbiet do głaskania. Stojąca przy mnie Kasia też nie mogła się powstrzymać i delikatnie dotykając mangusty mówiła jej jaka jest śliczna i kochana.
Bardzo szybko zaprzyjaźniłam się z mangustą. Chodziła za mną jak pies i czatowała na okazje, gdy siadałam, by móc wskoczyć mi na nogi, wygodnie się tam ułożyć i głowę przytuliwszy do mojego uda smacznie drzemać. Były to miłe chwile, w odróżnieniu od tych, które później miałyśmy razem przeżyć, a które do dzisiaj wzbudzają we mnie bardzo wiele emocji.
Bożena Komba
Autorka wspomnień jest od ponad 20 lat żoną Kongijczyka. Mają troje dzieci. W Kongu mieszkała w latach 1988-1992. Już teraz macie okazję poznać świat widziany oczami kobiety, dla której Kongo jest drugą Ojczyzną.