Podróż do Królestwa Maroka

afryka.org Czytelnia Afryka Inaczej Podróż do Królestwa Maroka

Lift out: Już wkrótce Pierre z Mali zacznie terminować u Stacha w Awinionie, Grzegorz w Bydgoszczy, będzie budował w Monachium willę z Errolem z Nigerii. A ekonomistka, Pani Basia, zatrudni we Francji kilka ładnych dziewcząt, które właśnie uciekły z Burkina Faso… My, ze wschodu, my z południa, my – proletariat europejski!

Część pierwsza: Autobus Europa

Wschód – Zachód, czyli: Kraków – Murcja
52 godziny

Motto: “Spostrzeżenia podróżnego mogą stać się ciekawe i pożyteczne jedynie dzięki swemu filozoficznemu zabarwieniu.”
Jan Potocki

Nigdy nie byłem w Londynie. Nigdy nie byłem w Paryżu. Nigdy nie byłem w Madrycie. Nigdy nie byłem w Berlinie. Nigdy nie byłem w Brukseli. Nigdy nie byłem w Genewie. Nigdy nie byłem w Amsterdamie. Nie byłem w Tiranie, Andorze, Mińsku, Sarajewie, Sofii, Zagrzebiu, Podgoricy, Kopenhadze, Tallinie, Helsinkach, Atenach, Reykjaviku, Vaduz, Luksemburgu, Rydze, Skopje, Valletcie, w Kiszyniowie, Monako, Oslo, Lizbonie, Moskwie, Bukareszcie, San Marino, Belgradzie, Bratysławie, Lublianie, Bernie, Sztokholmie, Ankarze, w Prisztynie i Tyraspolu. O Jersey i Wyspach Owczych nawet nie wspominam.
Jadę do Afryki!
Jadę sam.
Euro-autobusem.
Bo moi bliscy czują strach.

***
Strach pachnie polityką.
Wyziera ze stron internetowych Ministerstwa Spraw Zagranicznych i ze stron ambasad, które nie chcą mieć żadnych kłopotów, więc na wszelki wypadek ostrzegają…
Strach spogląda swoją straszną, czarną twarzą z przewodników i „półprzewodników”, z tanich opracowań i powierzchownych artykułów. Strach! Przed Afryką!
Strach, bo porwania. „Centrum dowódcze Al-Kaidy mieści się w Północnym Mali, gdzie bandyci z całego Maghrebu” – z Tunezji, Maroka, Algierii, Mauretanii i Bóg wie skąd jeszcze, „dostarczają terrorystom porwanych podróżnych”. Jako okup. Łup. Trofeum. Zdobycz… Przypomnijcie sobie los geofizyka z Krakowa!

Strach, bo konflikty zbrojne. W Somalii, Erytrei, Sudanie, Kongo, Nigrze i Bóg wie, gdzie jeszcze – trwają potworne wojny. W Egipcie i Algierii wybuchają bomby. W Mauretanii, po przewrocie, wciąż panuje chaos. Do Libii nie wydaje się wiz… Co pozostaje? Królestwo Maroka. Ale czy ono jest bezpieczne?

Przewodniki ostrzegają przed fałszywymi policjantami, fałszywymi inspektorami portowymi, fałszywymi guidami i rabusiami na kolei.

Ostrzegają przed napadami i grabieżami.
Przed straszliwym zatruciem pokarmowym.
Przed ukąszeniami wściekłych psów i węży.
A zapalenie opon mózgowych?
A malaria?
A tyfus, polio, żółtaczka, tężec, ameboza i motylica wątrobowa?
Strach. Europa boi się Afryki!

***
7 kwietnia. Godzina 11:35. Dworzec autobusowy w Krakowie, ul. Bosacka 18, górna płyta! Odjeżdża rejsowy do Zakopanego. Wokoło pusto, szaro, wiatr porywa i rozrzuca po betonie kolorowe śmieci. (A to przecież – he, he, Europa!)

Dopiero co zeszły śniegi i wszyscy się cieszą, że w tym roku nie będzie powodzi. Islandzki wulkan na lodowcu Eyjafjoell wciąż jeszcze śpi i tylko czasem lekko pochrapuje. Na platformie wiertniczej Deepwater Horizon w Zatoce Meksykańskiej trwa codzienna praca. Wieczorem robotnicy kąpią się w morzu i popijają piwo. Prezydent Lech Kaczyński przygotowuje okolicznościowe przemówienie i coraz częściej myśli o Smoleńsku. Świat jest prosty, bezpieczny – jak rejsowy do Zakopanego. Ryzykowna wydaje się tylko podróż do Afryki…

***
Po raz ostatni przeglądam bagaże.
Oto opasły, niebieski samouczek: A. Platnikow i M Jaworowski, „Mówimy po francusku, Kurs dla początkujących”.

(W ciągu ostatnich 3 miesięcy wkułem 205 stron tekstu i 90 minut nagrań. Tytuł ostatniego rozdziału: „Monsieur Dupont va chez le coiffeur” – „Pan Dupont idzie do fryzjera.”)

A oto: „nagolenniki spawacza, produkt polski, gatunek drugi, skóra” – wygrzebane cudem w hurtowni, uniwersalne ochraniacze łydek, na wściekłe psy i węże.
Et voila „Pieprz Ko strumień. Naturalny, bardzo agresywny gaz pieprzowy.” – jakby przyszło do bójki.

Et voici: chińskie klapki „Kobuta” – kupione za 15 złotych pod Halą Targową, mające ochronić stopy podczas 52 godzinnej podróży autobusem, a potem w hotelowych łazienkach, bo wiadomo – grzybica.

Pieniądze sprytnie ukryłem w butach. Mam bilet, paszport, książeczkę szczepień – więc mam wszystko!
Jadę do Afryki!

Autobus „j” 802 do Murcji podjeżdża na peron. Wsiada zaledwie kilka osób. Ostatnie kilkaset kilometrów: z Barcelony na południe Hiszpanii, będzie jechał pusty – wioząc: kierowcę Polaka, kierowcę Marokańczyka i tylko jednego pasażera, który podąża na Gibraltar i czyta „Podróże” Jana Potockiego – posła Stanisława Augusta Poniatowskiego do sułtana Maroka!

***
„Dawniej, kiedy ludzie wędrowali przez świat pieszo, jechali na wierzchowcach albo płynęli statkami, podróż przyzwyczajała ich do zmiany. Obrazy ziemi przesuwały się przed ich oczami wolno, scena świata obracała się ledwie – ledwie. Podróż trwała tygodniami, miesiącami. Człowiek miał czas, żeby zżyć się z innym otoczeniem, z nowym krajobrazem. Klimat też zmieniał się etapami, stopniowo. Nim podróżnik dotarł z chłodnej Europy do rozpalonego równika, miał już za sobą przyjemne ciepło Las Palmas…” – pisał Kapuściński.

Taką okazję przynosi podróż autokarem. Z autobusu, w ciągu dwóch dni nieprzerwanej podróży, można zobaczyć wielki, europejski amfiteatr. Obejrzeć rozjarzone Hradczany i skąpany w światłach nocy Most Karola, przemierzyć naszpikowane technologią hi-tech dzielnice Monachium, przeżyć świt nad Jeziorem Bodeńskim, kiedy słońce maluje błękit fal w fantazyjnych odcieniach różu i czerwieni, śledzić żółte tramwaje wodne kursujące po centrum Genewy, spędzić parę chwil w wieczornym Avinionie, włóczyć się bladym świtem po barcelońskich Ramblach, żeby na koniec oglądać lśniące w śniegu szczyty gór Sierra Nevada.
A wszędzie dookoła bezpieczna Europa.

W każdym państwie można dogadać się w ludzkim języku. W każdym mieście jest Ikea i Ham-burger King. Wszędzie te same hotele, banki, towarzystwa ubezpieczeniowe. Każdy może liczyć na pomoc lekarza, a w razie kłopotów prawnych – z zaufaniem zwrócić się do policjanta. No i z każdego słupa ogłoszeniowego spogląda ta sama piękna Julia Roberts, pijąca tą samą fantastyczną kawę.

Europa jest łatwa, bo dobrze zorganizowana. Dlatego czarni i śniadzi z 52 krajów południa codziennie ryzykują życiem, żeby wydobyć się z piekła, chaosu, bezrządu nędzy, korupcji, przemocy, tortur, gwałtu, ucisku, epidemii głodu i epidemii wojny – aby dostać się do Europy – gdzie wszystko jest ZORGANIZOWANE i działa jak należy. Bo w Europie wszystko jest dla człowieka.

Także szczęście.
Ale czy to prawda?
I czy uciekają tylko mieszkańcy Afryki?

***
Autobus wyjeżdża za miasto i zatrzymuje się na parkingu u wrót autostrady. Wkrótce podjeżdżają kolejne. Z Białegostoku, Przemyśla, Bydgoszczy, Torunia, Warszawy… Wiozą mężczyzn około 50-tki, i kobiety około 40-tki: w dresach, z jaśkami pod pachą, dwiem flaszkami wody mineralnej i kanapkami w torbach turystycznych. Wszyscy jadą do pracy.

Do Europy! Do bogactwa.
Kierowcy wkładają za szyby tablice informacyjne i wyczytują nazwiska pasażerów. Odjeżdża Bordeaux, potem Bruksela, Rzym, Amsterdam… Europejski most autobusowy wozi podróżnych ze 165 miast w Polsce do 300 metrolopii Kontynentu. Jednoczy 85 linii. Przemierza 25 krajów. „Z Sycylii do Helsinek i z Casablanki do Moskwy”. Tak. To brzmi efektownie. Ale pasażerowie nie są efektowni.

Wystarczy tylko posłuchać ich rozmów.
– No to ja jestem już w autobusie – melduje przez komórkę facet w zielonym dresie kolegom z Monachium. – Wylaliście płytę? Spokojnie, jak przyjadę, to zajmę się dachem…

Czterech mężczyzn z Przemyśla wrzuca do luku bagażowego torby, w których dźwięczą metalowe narzędzia. Idą sprężystym, mocnym krokiem. Wsiadają w milczeniu. Są zgrani. Tworzą zespół. – Jak jest robota, od razu skaczemy do Niemiec. Robią swoje: na błysk, na lux, na super. Każdy inkasuje 200 złotych dniówki. Potem wracają do rodzin. I tak: od fuchy do fuchy. Bo w Przemyślu nie ma roboty.
Bracia Jacek i Stach z Torunia, którzy sprytnie zajęli miejsca przy drzwiach autobusu i mogą wyciągnąć nogi na plastykowym barze, nawykli do długich podróży. Wkładają klapki. Wyciągają poduszki, książki i walkmany. Są profesjonalistami. Jedyni młodzi w całym autobusie!
Kilka lat temu skończyli turystykę. Uczyli się świetnie. Władają w sumie 5 językami. Po studiach chcieli założyć małą, dynamiczną agencję. Pierwsze pieniądze zarobili w Ameryce, a potem z wielkim hukiem rozpoczęli działalność gospodarczą. – Czego myśmy nie robili! – Jacek przygładza długie włosy. – Organizowaliśmy survivale dla spragnionych wrażeń i zielone szkoły, mieliśmy ofertę dla harcerzy i wędkarzy. Ale na fali kryzysu firma padła. Teraz robimy wykończeniówkę w Awinionie.

– I na cholerę człowiek kończył szkoły? – pyta Stach? – Trzeba było od razu do murarza…

Autobus Europa wozi biednych ludzi. Czasem fachowców, dla których zabrakło pracy, bo w Ejszyszkach, Mierzwicach, Cieszanowie, Borsukach – rynek zamówień bardzo się ostatnio skurczył. Czasem dezerterów. A czasem uciekinierów – do „lepszego” świata.

Jeździ ze wschodu na zachód i z południa do centrum.
Zatrzymuje się na parkingach, przy nowoczesnych, restauracjach, gdzie nikt, nic nie zamawia, bo każdy oszczędza. Każdy się martwi. Każdy narzeka. Wszyscy są przygnębieni i zamknięci. Ktoś rzuca bez entuzjazmu – Przecież my tutaj wszyscy do roboty! Smutni pięćdziesięcioletni.

***
Pejzaże zmieniają się powoli. Widać góry, łąki, jeziora, domy, ale krów nie widać. Jeśli w ogóle są, jeżeli to, co kupujemy w sklepach i nazywamy mlekiem, nie jest wyłącznie zsyntetyzowanym białkiem – krowy stoją zamknięte w euro-oborach. Jedna obok drugiej, boks przy boksie, z łańcuchami przy pyskach, z wymionami w dojarkach – skazane przez ludzi na dożywocie. Odrzucone. Sprowadzone do roli elektronicznych mechanizmów.

Piętnasta godzina jazdy. Monotonny szum silnika, szum deszczu drobiącego w ciemności, szum głębokich oddechów śpiących ludzi. „W półśnie nawiedzają mnie minione pejzaże, pomieszane z fantasmagoriami, jakbym oglądał rzeczy, które widzi ktoś obcy…” W transie zmęczenia śnię wieś, jakiej już nie ma w Europie.

Chałupy kryte strzechą, stajnie pełne siana, kieraty, omszałe studzienne żurawie, budy dla psów, koty, kury, gęsi… Widzę starych ludzi, siedzących przy drodze na koślawych ławeczkach. Powolnych, spokojnych mężczyzn palących połówki sportów w brudnych, szklanych lufkach.
Z oddali, dobiega dudnienie. W purpurze słońca, polną drogą nadciąga żywy obłok kurzu. To krowy wracają z pastwiska. Ogromne, lśniące od potu, buchające parą, powierzają swe ciepło chłodnej mgiełce wieczoru – krowy o wielkich czarnych oczach i wilgotnych pyskach.

U progu wsi zwierzęta się oddzielają – wchodzą na pamięć – po dwie, po trzy – do gospodarskich obejść. Dzwonią żelazne łańcuchy, zakończone długimi, metalowymi szpicami. Ta melodia to już ostatni dźwięk dnia przed nadejściem zmierzchu, kiedy „ludzkie łączy się ze zwierzęcym, by wspólnie przeczekać noc. Łączy się, chociaż nigdy nie było rozdzielone”.

I to jest pierwszy ze 100 powodów dla których jadę do Afryki. Pod prąd czasu. Do krainy dzieciństwa, gdzie krowy robiły wielkie, zielone placki na pastwiskach, a konie szczały w zakurzoną drogę. Jadę do dymu wieczornych ognisk i smaku pieczonych kartofli. Do zapachu wapna i butwiejącego drzewa. Do tego wszystkiego, czego już nie ma w Europie. Jadę do Babadag w Królestwie Maroka.

***
Dwudziesta godzina podróży. Postój. Noc staje się zimna i gęsta. Pasażerowie niemrawo rozleźli się po parkingu. Jedni palą, inni robią przysiady i skłony. Jeszcze inni, siedząc na okolicznych ławkach, opowiadają sobie bardzo smutne, bardzo europejskie historie.

Sympatyczna ekonomistka, pani Basia, częstuje mnie polską czekoladą Wawel. Jedzie objąć recepcję w górskim schronisku we francuskich Alpach. – Ciężko stamtąd wyjechać, jak się już raz przyjedzie – mówi z nutką żalu. – Pieniądze niby dobre, ale dzieci tęsknią. Zwłaszcza siedmioletni Sebastian. Z córką jeszcze gorzej – zawaliła klasę maturalną, wpadła w złe towarzystwo, nie chce słuchać dziadków, jest w depresji. Teraz wujek wozi ją do kliniki na psychoterapię… Tak, codziennie rozmawiam z nią przez skypa, tak, wiem, że to za mało… Pani Basia jest kobietą na krawędzi. Mąż odszedł. W Krakowie nie znalazła pracy, a żyć przecież z czegoś trzeba.

– Ja wożę same dramaty – mówi kierowca – Pan Henio…
Pan Henio – krępy, pięćdziesięcioletni, o miłych, bystrych oczach też jest facetem z dramatem. Opowiada z nutką nostalgii o swojej pracy w LOT-ie, o nieudanych próbach na taksówce, o pracy dla Niemca i Hiszpana, o długu wobec ZUS-u, o ciasnym mieszkanku w bloku, gdzie gnieździ się z piątką dzieci i o głupocie opieki społecznej, która sponsoruje jego sąsiada – pijaka.

Pan Henio jest zły. Na polityków i na władzę.
– Tylko Ziobro był dobry – mówi – On jeden chciał pogonić złodziei, ale mu nie dali…

– I Ojciec Rydzyk – dodaje z posępną miną stolarz z Bydgoszczy. – Bo on wie, że Polska jest bogata, że ma ciepłe wody, termalne, on to odkrył, chciałby żeby to był wielki kraj, ale nie pozwalają mu odwiercić…

Ludzie z autobusu nie kibicują żadnej partii. Nie chodzą na wybory. Nikomu nie wierzą. Bo politycy dawno już o nich zapomnieli, a może nawet nigdy nie myśleli?

Oni chcą państwa, które da im pracę, możliwość zdobycia mieszkania, zakupu butów dla rodziny, bezpłatnej opieki lekarskiej i godnej emerytury na starość.
Oni czekają na nowego Leppera.

***
O świcie sen przerywa SMS – „Witaj w Szwajcarii”. Jezioro Genewskie tonie w czerwieniach i w błękitach. Powyżej sterczą wierzchołki Alp otoczone białym kremem. A wszędzie wkoło zielono, intensywnie, głęboko – jak w reklamówce czekolady Milka. Nagle stop! Kontrola graniczna! – Pan do pracy? – pyta mężczyzna w mundurze – pogranicznik bez uśmiechu na ustach.

– Jadę do Hiszpanii. Hiszpania jest w Unii Europejskiej. Więc jeśli będę chciał, to będę pracował – odpowiadam szorstko.
– Hej, hej… Pan Henio przerywa rozmowę. – Spokojnie, oni są naprawdę wredni. Mogą nas trzymać nawet parę godzin…

Mundurowi wyprowadzają dwóch Polaków, którzy mają zakaz wjazdu do Szwajcarii.
Na kolejnym przystanku wszystkie bagaże obwąchuje pies, wytresowany w poszukiwaniu narkotyków, a Afrykanie, którzy wsiedli w Niemczech, idą do rewizji osobistej – upokorzeni wchodzą do budynku. – To rutynowa kontrola – wyjaśnia grzecznie szwajcarski pogranicznik. Ale rutyna dotyka tylko czarnych.

Nie lubią nas tu.
Wszystkich.
Nie chcą!
Dobra. Sami zeżryjcie swoje czekoladki.

***
52 godziny jazdy. Eurobus, wiozący tylko jednego pasażera, parkuje na dworcu w Murcji. – Pamiętaj, ostrożnie z marihuaną – ostrzega na pożegnanie polski kierowca, pan Stefan – Jest powszechnie dostępna, wielu daje się skusić. A kiedy wracam do Genewy autobus trzepią nawet 9 razy! Szukają takich jak ty – pięćdziesięciolatków z parcianymi plecakami i torbami zamykanymi na kłódki.
– O nic się nie martw – uspokaja szofer – Marokańczyk. – Baw się na całego! Masz urlop. Jedziesz do Tangeru! A w Tangerze – uśmiecha się szeroko – wolno bardzo wiele…
Bo Tanger, to jest miasto grzechu.

Tymczasem w około trwają przygotowania do fiesty. Dekoratorzy zwożą do centrum kukły dinozaurów. Młodzi Hiszpanie przebierają się za rycerzy, błaznów, muzykantów, damy dworu, a nawet za afrykańskich wodzów, z naszyjnikami z kwiatów na szyjach i zielonymi liśćmi wokół kostek.
Starsi, uśmiechnięci ludzie zsiadają wzdłuż ulic na krzesłach, jedzą tapas, popijają wino, biorą na kolana wnuki. Orkiestra gra, formuje się pochód – wspaniała, radosna, ekstatyczna zabawa trwa aż do świtu…
A w Smoleńsku, prezydencki samolot rozpada się na milion części.

Południe – Północ, czyli: Bamako – Almeria
Bardzo wiele godzin

Miesiąc później.

Po 40 godzinach podróży z Sahary, wracam do Europy. Zmęczony. Nieogolony. Oszołomiony nierzeczywistym, narkotycznym, drapieżnym pięknem Afryki. Jeszcze słyszę te głosy… Jeszcze widzę te twarze… Jeszcze mam w ustach sól i piasek.

Prom Acciony wypluwa pasażerów na obrzydliwym, zardzewiałym, śmierdzącym nabrzeżu. Idę przez Algeciras, miasteczko zagubione, gdzieś na końcu świata, gdzie w szarych, bieda- blokach mieszkają uchodźcy, w przetwórniach pracują emocjonalni inwalidzi po tragicznych przejściach życiowych, gdzie w każdej knajpie można dostać tadjin, a na plaży, co kilka dni, znajduje się afrykańskie zwłoki. Nic tu z andaluzyjskiej magii, nic z narkotycznej poezji Maroka.

Europa wita odorem zdechłej ryby.
I pomyśleć, że ja tu z rozjarzonych światłem pałaców Marakeszu, ja z zasypanych piaskiem średniowiecznych arabskich bibliotek, ja z najstarszego na świecie uniwersytetu w Fezie, ja z medres i z ogrodów Meknesu!!! – wjeżdżam prosto do takiego syfu! Do mojej, rodzinnej Europy!

***
W restauracji, na dworcu autobusowym, przy wyszczerbionym stoliku, siedzi wystraszony chłopiec z Mali. – No jedz, jedz mięso, kotleta, a może chcesz jeszcze kurę? Najedz się wreszcie do syta… – hiszpańska opiekunka mówi wolno, ciepło, z autentyczną troską.

Chłopiec ma może 19 lat. Mniej? Więcej? Trudno powiedzieć. Nazywa się Pierre, języków uczył się w misyjnej szkółce katolickiej. I mógł się uczyć nadal, ale w Mali wykształcenie nie daje żadnych perspektyw, a sąsiad Pierre’a pisał w liście, że świetnie się urządził we Frankfurcie.

Chłopak oglądał w telewizji różne filmy i wie, co to dobrobyt: dom z ogrodem, basen, mercedes w garażu. Myślał, że tam, daleko, za morzem, tak żyje każdy człowiek. Że Europa jest po prostu Rajem!

Wyruszył z Bamako o świcie. Jechał „szlakiem Marlboro”, utartą ścieżką przemytników papierosów. Najpierw do Agadez w Nigrze – afrykańskiej stolicy kontrabandy, gdzie na dworcu autobusowym otwarcie, w majestacie prawa, dobija się targu z przewodnikiem. Potem z Tuaregami przez Saharę – starą ciężarówką do Tamanrasset. Tam poznał wielu złych, okrutnych mężczyzn i musiał przez pewien czas pracować za darmo – możliwe nawet, że został niewolnikiem.

Pewnego dnia złapał autostop i po długiej wędrówce dotarł do Oranu. Mieszkał, wraz z podobnymi sobie w tanim, algierskim hotelu. Zarabiał, nosząc gospodyniom zakupy z targu do domów, sprzątając i wykonując różne drobne prace. Liczył dni, czekał na pieniądze od matki.

W barze, w pobliżu Grand Hotelu, wskazano mu człowieka, który umówionego dnia popłynął łodzią z Bani Saf do Maroka. Na plaży czekali miejscowi – właściciele małej, zaimprowizowanej leśnej wioski, gdzie Pierre mieszkał przez kilka dni w szałasie.

Do Hiszpanii popłynęli nocą. W pontonie było ze 40 ludzi. Każdy płacił 3 tysiące euro. Każdy chciał siedzieć jak najbliżej środka i modlił się, żeby nie wypaść do morza, bo morze było lodowate. Kiedy się unosiła fala, wszyscy gołymi rękami wylewali wodę. Mieli szczęście, że ponton nie zderzył się z tankowcem.

Na plaży de la Guerra patrol Guardia Civil wsadził uciekinierów do ciężarówek. Żołnierze z daleka obserwowali łódź przez noktowizor, kamerę termowizyjną, rejestrowali trasę pontonu na radarze dalekiego zasięgu. Ich sprzęt, najnowocześniejszy na świecie, tzw. „zintegrowany system kontroli zewnętrznej”, kosztuje Unię Europejską 236 milionów euro.

Hiszpanie byli przygotowani, zorganizowani, działali metodycznie i spokojnie. Nigeryjczycy i mieszkańcy Ghany zostali odesłani do Afryki rannym samolotem, na mocy umów międzynarodowych. Reszta trafiła do miasteczka – z czterdziestodniowym prawem pobytu w Europie. A Pierre? Co robi na dworcu?

Na peron podjeżdża eurobus. Opiekunka serdecznie poleca chłopca kierowcy, prosi, żeby przesadził go na rejsowy do Madrytu. Pierre siedzi smutny, osowiały, zmęczony i chyba mocno przestraszony. Ale tylko przez chwilę. Bo na pierwszym przystanku wskakuje po schodkach wesoły Nigeryjczyk i od razu zaczyna dowcipkować. Na następnym, przez wąskie drzwi, wtacza się postawna kobieta z Senegalu, w pięknej, obszernej sukni i ze wspaniałym turbanem na głowie. Zagaduje do chłopców, żartuje – teraz są już razem. Rodzina z przypadku – rodzina na kilka godzin. Trochę ciepła, humoru, żartu. To wystarczy.
Na dworcach autobusowych wciąż przybywa czarnych, śniadych, płaskonosych, z kręconymi włosami, którzy się śmieją, bawią, żartują – czują pewnie, a może tylko nadrabiają miną i próbują zapomnieć? Spektakl – „Afryka” trwa przez wiele godzin. (A ja myślałem, że wróciłem już do Europy!)

Gdy dojeżdżamy do Almerii, jestem jedynym białym wśród podróżujących.

***
W stolicy słońca i spagetti westernów rozwieszono kolorowe plakaty, reklamujące spektakl socjalny – spotkanie integracyjne na plaży, w trakcie którego „Afrykanie zaprezentują mieszkańcom Almerii tradycyjne zapasy i plemienne tańce”. To jest potrzebne. To jest konieczne, żeby nikt się nie poczuł odrzucony. Żeby nie powstawały czarne gangi. Żeby nie budził się biały rasizm. Bo wtedy z westernu zrobi się film kryminalny i nad kurortem zajdzie złote słońce hossy.

Na razie Afrykanie są widoczni wszędzie. Sprzedają na ulicach etno – talizmany, spacerują grupami po ramblach, przesiadują w arabskich kawiarniach, modlą się w meczetach… – Islam pomaga mi przetrwać. Daje duchową siłę. Jest namiastką ojczyzny – mówi grający na bębnie uliczny muzyk z Tanzanii. I to zrozumie każdy gastarbeiter. Islam, a czasem marokański haszysz!
Na plaży podchodzę do chłopców z Senegalu. Wszyscy mają zepsute zęby i są bardzo elegancko ubrani. Czysto, odświętnie, kolorowo. Część przyjechała legalnie na kontrakty, inni uciekli na Wyspy Kanaryjskie i teraz narzekają, bo nie dostali pracy. Snują plany wyjazdu do Francji, Niemiec i Holandii…

Wkrótce Pierre z Mali zacznie terminować u Stacha w Avinionie, Grzegorz w Bydgoszczy, będzie budował w Monachium willę razem z Errolem z Nigerii. A ekonomistka, Pani Basia, zatrudni we Francji kilka ładnych dziewcząt, które właśnie uciekły z Burkina Faso…

My, ze wschodu, my z południa, my – proletariat europejski!
Ale to jeszcze nie koniec. Ostatnio wszystkie państwa Unii Europejskiej, pod presją rządu Hiszpanii, postanowiły wziąć na siebie ciężar utrzymania uchodźców z Afryki. Trzeba się przygotować! Trzeba się zacząć uczyć. Bo tak, jak jest dziś w Almerii – jutro będzie w Sopocie, Jastarni, Helu i Jastrzębiej Górze.

***
Południowa Hiszpania, 1 maja. Po zielonych ramblach płynie czerwony pochód: młodości, buntu i energii. Z emblematami sierpów i młotów, z balonami, kwiatami, transparentami. Lecz widać także starszych ludzi, jest nawet charakterystyczna, śmieszna pani z pieskiem.
Jednak wśród demonstrantów nie ma Afrykanów, Marokańczyków, Polaków, Rosjan, Białorusinów, Ukraińców…
Dlaczego?

Ponieważ solidarność świata pracy również ma granice. Są to nieprzekraczalne granice – DOBROBYTU!
Tłum krzyczy: „Niech żyje nowy plan socjalny”.
Ja krzyczę: „Niech żyje przyjaźń Polski i Afryki!”
Już wiem, że premier Maroka – Abbas El Fassi – mimo straszliwej, rudej chmury pyłu, wiszącej nad światem jak Apokalipsa, przyleciał na pogrzeb prezydenta Kaczyńskiego. Zaryzykował. Dotarł małym, królewskim samolotem do Krakowa.
A solidarni europejscy politycy pozostali w domach.

(CDN)

Jakub Ciećkiewicz,
Autor jest dziennikarzem „Dziennika Polskiego”.

 Dokument bez tytułu