Zapraszamy do lektury fragmentu niezwykłej książki o Afryce, „Safari mrocznej gwiazdy”, autorstwa Paula Theroux, która właśnie ukazała się na polskim rynku wydawniczym, nakładem wydawnictwa Czarne.
Wypad
Wszystkie wiadomości z Afryki są niedobre. To sprawiło, że zapragnąłem tam pojechać, choć nie z powodu strasznych historii, modnych miejsc czy opowieści o masakrach i trzęsieniach ziemi, o których się czyta w gazetach. Zatęskniłem za przyjemnością bycia w Afryce. Czując, że ten kontynent jest tak olbrzymi, zawiera tak wiele nieopowiedzianych historii, a także nadzieję, komedię i słodycz – czując, że w Afryce panuje nie tylko udręka i terror – zapragnąłem ponownie znaleźć się w bundu, jak nazywaliśmy busz, chciałem wędrować po starodawnych terenach. Blisko czterdzieści lat temu żyłem szczęśliwie i pracowałem tam, w sercu najbardziej zielonego z kontynentów.
Wybiegając w przyszłość, muszę wyjaśnić, że piszę to rok później, wkrótce po powrocie z Afryki, po długim safari. W tak wielu sprawach się myliłem; w trakcie podróży przydarzały mi się opóźnienia, strzelano do mnie, rugano, zostałem okradziony. Nie przeżyłem masakry ani trzęsienia ziemi, ale straszliwy skwar; drogi były okropne, pociągi zdezelowane, o telefonach nie warto wspominać. Rozdrażnieni biali farmerzy mówili: „Wszystko trafił szlag!”. Pod względem materialnym Afryka jest w gorszym położeniu, niż kiedy ją poznałem – głodniejsza, biedniejsza, bardziej pesymistyczna, bardziej skorumpowana; nie sposób odróżnić polityków od znachorów. Afrykanie, nigdy nie pogardzani bardziej niż obecnie, wydali mi się najbardziej okłamywanymi ludźmi na świecie. Zmanipulowani przez rządy, oszukani przez zagranicznych ekspertów, wykiwani przez organizacje dobroczynne, są kantowani na każdym kroku. Bycie afrykańskim przywódcą oznaczało bycie złodziejem, ale ewangeliści skradli ludziom niewinność, natomiast egoistyczne organizacje niosące pomoc dawały fałszywą nadzieję, co przynosiło chyba jeszcze większe szkody. Afrykanie powłóczyli nogami albo próbowali emigrować, żebrali, błagali, przyjmowali grubiańską, roszczeniową postawę, domagali się pieniędzy oraz darów. Nie znaczy to, że Afryka jest jednolitym obszarem. To zbitka pstrokatych republik i podupadłych królestw. Podczas podróży chorowałem, zostałem porzucony, ale nigdy się nie nudziłem; w istocie towarzyszyły mi zachwyt i poczucie objawienia. Powyższy akapit wymaga wyjaśnienia, przynajmniej w postaci książki, może właśnie tej książki.
Jak wspomniałem, w dawnych, spokojnych czasach mojej pracy nauczycielskiej w bundu życie ludzi toczyło się na ścieżkach w buszu, na końcu czerwonych piaszczystych dróg, w wioskach złożonych z krytych trawą chat. Flagę brytyjską zastąpiła nowa flaga państwowa, ludzie właśnie uzyskali prawo do głosowania, niektórzy mieli rowery, wielu mówiło o zamiarze kupienia pierwszej pary butów. Wszyscy byli pełni nadziei, podobnie zresztą jak ja, nauczyciel mieszkający w pobliżu osady glinianych lepianek wśród zakurzonych drzew i wypalonych słońcem pól. Dzieci nawoływały się w zabawie, zgięte wpół kobiety – najczęściej z niemowlętami na plecach – okopywały motykami kukurydzę i fasolę, mężczyźni w cieniu otępiali się miejscowym piwem czibuku lub dżinem kaszasu. Hasające dzieci, pracujące kobiety i bezczynni mężczyźni tworzyli naturalny porządek afrykańskiego życia.
Od czasu do czasu wybuchały niesnaski, kogoś przebito dzidą, pijacy brali się za łby albo dochodziło do zamieszek na tle politycznym: samozwańcze bandy w koszulkach partii
rządzącej robiły zadymy. W sumie jednak Afryka, jaką znałem, była uroczym, słonecznym miejscem, miękkim zielonym pustkowiem niskich drzew o płaskich wierzchołkach, z gęstym
buszem, skrzekiem ptaków, chichotem dzieci, czerwonymi drogami, spękanymi, kruszejącymi brunatnymi skarpami, jakby świeżo upieczonymi, błękitnymi wzgórzami. Miejscem pełnym zwierząt, mogących się poszczycić pręgami, cętkami, żółtym futrem i kłami. Można tam było spotkać rozmaicie wyglądających ludzi: od rumianych plantatorów w podkolanówkach i szortach, przez brunatnych Hindusów i Afrykanów o brązowych, lśniących twarzach, aż po ludzi tak czarnych, że ich skóra nabierała ciemnofioletowych odcieni. Dominującym w Afryce odgłosem nie było trąbienie słoni ani ryk lwów, ale gruchanie turkawek.
Po moim wyjeździe nastąpił wysyp wiadomości o złym obrocie spraw: czyny Boga, czyny tyranów, wojny plemienne i epidemie, powodzie i głód, wybuchowi komisarze polityczni, nastoletni żołnierze, siekający ludzi na kawałki…
– Długie rękawy? – szydzili, obcinając dłonie. „Krótkie rękawy” oznaczały obcinanie całych rąk. W rwandyjskich masakrach w 1994 roku zginął milion ludzi, głównie z plemienia Tutsi.
Czerwone afrykańskie drogi pozostały, ale zaroiły się od obszarpanych uciekinierów, dźwigających dobytek.
W ślad za uciekinierami ruszyli dziennikarze. Ponaglani przez wydawców, pragnących dostarczać widzom i czytelnikom dowody bestialstwa, reporterzy podchodzili do dygoczących, skrajnie wygłodzonych Afrykanów i zmodulowanym głosem donosili telewidzom, obżerającym się na kanapach:
– Należy pamiętać, że ci ludzie – zbliżenie na wymianę ognia – ci ludzie to szczęściarze.
Człowiek zawsze się zastanawia: kto to mówi? Może od mojego pobytu w Afryce coś się zmieniło? Postanowiłem się przekonać. Mój plan polegał na przejechaniu z Kairu do Kapsztadu, z północy na południe, i obejrzeniu wszystkiego po drodze.
Obecnie wiadomości z Afryki były równie złe jak pogłoski: mówiono, że sytuacja na tym kontynencie jest tragiczna, że rozpętała się przemoc, szaleją choroby, głód, beznadzieja, Afryka umiera na stojąco. „A ci ludzie to szczęściarze!”. Przyszło mi jednak na myśl – skoro mam mnóstwo czasu i żadnych pilnych spraw – że mogę połączyć punkty na mapie, przekroczyć granice i obejrzeć serce kraju, zamiast przeskakiwać ze stolicy do stolicy, witany przez obłudnych przewodników turystycznych. Na razie nie chciałem oglądać rezerwatów dzikich zwierząt, choć pewnie później takie pragnienie mogło się pojawić. Safari w języku suahili oznacza podróż, nie ma nic wspólnego ze zwierzętami; człowiek „na safari” po prostu wyjechał, jest nieosiągalny.
Chciałem być nieosiągalny w Afryce. Właśnie pragnienie zniknięcia każe wielu podróżnikom wyruszyć przed siebie. Jeśli masz dość czekania w domu czy w pracy, podróż jest idealna: niech teraz czekają inni. Podróż jest swoistą zemstą za to, że wciąż musiałeś być cierpliwy, że musiałeś zostawiać wiadomości automatycznej sekretarce lub nie znałeś numeru wewnętrznego osoby, do której dzwoniłeś; zemstą za to, że przez całe życie zawodowe inni kazali ci czekać. – Oto przyczyny rozdrażnienia pisarza, przykutego do biurka. Konieczność czekania jest też częścią człowieczeństwa.
Niech inni tłumaczą, gdzie się aktualnie znajduję, myślałem, wyobrażając sobie taki dialog.
– Kiedy wróci Paul?
– Nie wiemy.
– Gdzie on jest?
– Nie mamy pewności.
– Czy możemy się z nim skontaktować?
– Nie.
Podróżowanie po Afryce może też być zemstą na telefonach komórkowych, faksach, telefonach stacjonarnych i gazecie codziennej, na tych paskudnych aspektach globalizacji,
pozwalających każdemu, kto zapragnie, dostać cię w swoje łapy. Zapragnąłem znaleźć się poza zasięgiem. Kurtz, bez względu na szaleństwo, usiłuje uciec z łodzi Marlowa, pełza na czworakach jak zwierzę, próbuje czmychnąć do dżungli. Dobrze go rozumiałem.
Mojej podróży do Afryki przyświecały najlepsze intencje – jechałem jako odkrywca; a także najniższe – po prostu chciałem zniknąć, rozpłynąć się we mgle, rzucić wyzwanie: „tylko
spróbujcie mnie znaleźć”
Kiedy codziennością rządzi rutyna, czas płynie szybko. Wiodąc taki utarty tryb życia, czułem się jak łatwy cel: ludzie wiedzieli, kiedy do mnie dzwonić, wiedzieli, kiedy zastaną
mnie przy biurku. Stałem się do tego stopnia osiągalny, że zaczęło to przypominać pracę biurową, której szczerze nienawidzę. Niedobrze mi się robiło, kiedy dzwonili i nagabywali,
prosili o przysługę czy o pożyczkę. Jeśli zbyt długo siedzisz w jednym miejscu, ludzie zaczynają narzucać ci własne terminy. „Potrzebuję tego na dwudziestego piątego…” albo „Przeczytaj to, proszę, na piątek…”, albo „Postaraj się skończyć to przez weekend…”, ewentualnie „Zróbmy w środę telekonferencję…”. Zadzwoń do mnie… przefaksuj… prześlij mailem… W każdej chwili możesz do mnie zadzwonić na komórkę, tu masz numer.
Świat, gdzie każdy jest w każdej chwili osiągalny, wydał mi się czystym koszmarem. Zatęskniłem za miejscem poza zasięgiem telefonów, faksów, nawet poczty, za cudownym starym światem bez kontaktu; krótko mówiąc, gdzieś daleko. Wszystko, co musiałem zrobić, to wyjechać. Bardzo mi się podobało, że nie muszę prosić o zgodę, poza tym nawet życie
domowe stało się dość przewidywalne. Pan Paul jest w domu wieczorem, kiedy żona pana Paula wraca z pracy. „Zrobiłem sos do spaghetti… Oskrobałem tuńczyka… Obieram kartofle”. Pisarz w fartuchu, pocący się nad sosem beszamelowym, stale w zasięgu telefonu. Trzeba odebrać, bo dzwoni ci nad uchem.
Zapragnąłem wyfrunąć. Ludzie mówili:
– Weź komórkę… Korzystaj z firmy FedEx… Zaloguj się na hotmailu… Wstępuj do kawiarni internetowych… Odwiedzaj moją stronę…
Nieodmiennie odpowiadałem: nie, dziękuję. Sens mego wyjazdu polegał na ucieczce przed całym tym cyrkiem, na tym, by znaleźć się poza zasięgiem. Najsilniejszym uzasadnieniem podróży nie była chęć pracy nad sobą, ale wykonanie sztuczki ze zniknięciem. Jak to ujął Huck, chciałem dać dyla w teren. Afryka jest jednym z ostatnich miejsc, gdzie człowiek może zniknąć. Tego właśnie pragnąłem. Niech czekają. Sam czekałem już zbyt często i o wiele za długo.
Spadam, pomyślałem. Kolejna strona internetowa, którą odwiedzę, będzie stroną jadowitego pająka ptasznika z Afryki Środkowej.
Chorobliwy aspekt mego wyjazdu do Afryki polegał na tym, że ludzie zaczęli składać mi kondolencje. Oto wybierasz się w jakieś niebezpieczne strony, a przyjaciele okazują ci
współczucie, jakbyś złapał poważną chorobę, która może się okazać śmiertelna. Reakcje przyjaciół niespodziewanie podziałały na mnie stymulująco: oto mogłem sobie wyobrazić, jak
wyglądałby mój zgon. Morze łez! Tłumy żałobników! Ale też, niewątpliwie, wielu ludzi chwaliłoby się z powagą: „Mówiłem mu, żeby tego nie robił. Byłem jedną z ostatnich osób, które z nim rozmawiały”.
Dotarłszy do Dolnego Egiptu, ruszyłem na południe w typowym dla siebie nastroju podróżniczym – miałem nadzieję na malownicze krajobrazy, spodziewałem się udręki, szykowałem się na okropności. Szczęście nie wchodziło w rachubę, bo chociaż szczęście jest pożądane, stanowi banalny temat wędrówki. Z tego względu Afryka wydawała się idealna na
długą podróż.
tłum. Paweł Lipszyc