Ojczyzna I

afryka.org Kultura Książki Ojczyzna I

“Są drogi, które zmieniają podróżnika w innego człowieka. Być może wolałby on nawet, żeby po podróży było jak niegdyś, ale to niemożliwe. Coś zniknęło i tamtego człowieka już nie ma, podróż zmieniła jego świat. Na tym polega urok podróżowania i ryzyko, które podejmuje Afrykanin przybywający do Europy.”

God made Africa first, while He still
had imagination and courage.
Alexandra Fuller, Scribbling the Cat

Są drogi, które zmieniają podróżnika w innego człowieka. Być może wolałby on nawet, żeby po podróży było jak niegdyś, ale to niemożliwe. Coś zniknęło i tamtego człowieka już nie ma, podróż zmieniła jego świat. Na tym polega urok podróżowania i ryzyko, które podejmuje Afrykanin przybywający do Europy.

Przez lata spędzone w podróży John Ekow Ampan nazywał Afrykę swoją ojczyzną. Potem stracił poczucie bezpieczeństwa. Stracił przyjaciół. Stracił swoje zwyczaje, język, klimat. Znikły pieśni i śmiech. Stanął w jednym szeregu z Europejczykami, tam, gdzie doprowadziła go podróż, nauczył się żyć jak oni. Ubiera się jak Europejczycy i pracuje jak oni. Kupuje telewizory Europejczyków i ich pralki, a nawet ich warzywa, choć tak długo mu nie smakowały, bo pracował w ich szklarniach. Ma przyjaciółkę, ona jest u siebie w domu tam, w Europie, ale to nie jest jego dom.

Przez te wszystkie lata chciał być jak oni. Chciał stać się Europejczykiem.
„Nigdy nim nie będę.”
A gdzie jest jego dom dzisiaj?
Jeżeli uda się w drogę powrotną, jeżeli podejmie podróż w przeciwnym kierunku, podróż do Afryki – podróż, na którą na początku nie mógł sobie pozwolić, na którą jego ciało było za słabe, podróż, której się bał, bo upłynęło już za dużo czasu – to zrozumie, że także w Afryce nie ma już domu.

John Ekow Ampan, 46 lat, ma krótko ogolone włosy i bliznę w kształcie półksiężyca na lewym policzku. To rodzaj stygmatu, Fanti znaczą w ten sposób swoje dzieci. Szary podkoszulek zakrywa bliznę na brzuchu. John nosi szare levis’y, niebieską bejsbolówkę i ma na uszach słuchawki. Wiezie prezenty, odtwarzacz DVD i mnóstwo plastikowych reklamówek.

W jesienny poniedziałek John rozpoczyna swoją drugą podróż. Spotykamy się na lotnisku Rhein-Main, Gate A 55: Markus Matzel, fotograf z Witten w Zagłębiu Ruhry, John Ampan i ja. Będziemy podróżować we trzech. Najpierw do Ghany, John ma zobaczyć się tam z rodziną, potem przez Togo i Benin do Nigerii, dalej na północ, śladami Johna, przez Niger, Saharę, Algierię i Maroko aż do Andaluzji.

Będziemy podróżować śladami tych, którzy rzucają wszystko, byle dotrzeć do Europy. Wierzą, że znajdą raj, bezpieczeństwo i dobrobyt – gdy tylko opuszczą ojczyznę, w której doświadczają piekła, biedy i wojen. Odtworzymy pierwszą podróż Johna i zobaczymy jak podróżują współcześni uchodźcy, dowiemy się co przeżywają, wysłuchamy ich historii: co zostawili za sobą, dlaczego wyruszyli w drogę, dokąd idą i o czym marzą. Zobaczymy jak podróżują i choć w części doświadczymy tego co oni.

„Don’t ever do this to me again” – mówi John na dzień dobry. John przyjechał z Malagi, nocował we Frankfurcie, w lotniskowym „Sheratonie”. Pojechał S-Bahn do miasta, szukał afrykańskiej restauracji i znalazł „Mc Donald’s”, szukał rozrywki w niemieckiej telewizji i trafił na wojnę domową na Wybrzeżu Kości Słoniowej, spojrzał dzisiaj rano przy odprawie na bilet i zobaczył cenę, grubo ponad 1 000 euro, Business-Class. Tyle płaci się w Lufthansie nie wykupując biletu powrotnego. „Oszalałeś? Wiesz, co mógłbym zrobić z takimi pieniędzmi! Mogłeś je zaoszczędzić”.

Ale potem szczerzy zęby w uśmiechu i mówi: „W przeciwnym kierunku zajęło mi to cztery lata, szedłem na piechotę, nie miałem żadnych praw. A dzisiaj lecę do domu Business-Class, jak jakiś prezydent, i trwa to 8 godzin.”

John, jak będziesz się czuł w Akrze? Jak to jest zobaczyć po tylu latach żonę, dzieci?
„Znasz przecież nas Afrykanów”, mówi, „będziemy tańczyć, padniemy sobie w ramiona. Będzie wrzask, łzy, prezenty. Nie mam pojęcia, ilu ludzi przyjdzie na lotnisko, ale paru na pewno będzie. Będzie święto, wielkie, wspaniałe święto.”

W samolocie do Afryki siedzi mężczyzna. Wraca do domu. Droga do celu zajęła mu ponad cztery lata.

Cztery lata spędzone w podróży do Europy, na kontynent, który tak jak wszyscy znani mu Afrykanie uważał za raj.

Europa miała być kontynentem ludzi uśmiechniętych i sytych, ludzi mających marzenia, pracujących i kochających, ludzi mądrych i szczęśliwych.

John siedzi w środkowym rzędzie na miejscu 10D i przegląda niemieckie gazety.
W „Bildzie” Franz Josef Wagner pisze list do Joschki Fischera, który piąty raz się żeni. “A potem przyjdzie szósta, a potem siódma i mężczyzna umrze szukając miłości.”

Niemieckie sprawy wysokiej wagi, po raz ostatni na wiele tygodni.
Z tyłu, w 46 rzędzie między trzema niemieckimi pogranicznikami siedzi Nigeryjczyk. Nic szczególnego, zwykła deportacja, w samolotach do Afryki to normalny widok. Złapany i właśnie deportowany człowiek słucha przez słuchawki muzyki, nie wolno go o nic zapytać, za to pogranicznicy odpowiadają: „Bez komentarza”.

Dziwaczne muszą zdawać się te kontrasty mężczyźnie z miejsca 10D, który niegdyś leżał w kurzu na polu przed Ceutą i czekał na dogodny moment, żeby przeskoczyć przez płot. Jego problem z władzami polegał wtedy na tym, że władzom wolno było wszystko, a jemu nic. Władze mogły odesłać go z powrotem na południe, odstawić na Saharę, zamknąć w więzieniu, a nawet zabić. Mężczyzna ten wsiadł dzisiaj do samolotu z pieczątką w paszporcie i kartą pokładową, popija szampana i czerwone wino, a jedyny problem, jaki ma z władzami to „nie” kapitana i po odwołaniu ponowne „nie” centrum prasowego Lufthansy, które zabrania mężczyźnie z Afryki opowiedzieć przed włączoną kamerą, co wtedy czuł. Mężczyzna z Afryki pyta: „Tak się to załatwia w Niemczech? Nie mogę sam zdecydować, czy chcę odpowiedzieć na pytanie?” Dawno już minęliśmy Bazyleę i Korsykę, lecimy nad Tamanrassetem, metropolią przemytników ludzi pośrodku wielkiej pustyni. To tam utknął przed 14 laty.

John, czego oczekujesz?
„Jestem podekscytowany. Cieszę się. Moja najmłodsza córka ma 14 lat, nigdy jej nie widziałem, ostatnio wzbraniała się wysyłać mi zdjęcia. Daddy, jeżeli chcesz mnie zobaczyć, to musisz przyjechać. Oni nie wierzyli, że naprawdę przyjadę. Pierwszy raz. Po 14 latach. Za parę godzin moje życie się zmieni”. Mężczyzna z Afryki mówi, a brzmi to jak jedno zdanie, bez przerw na nabranie powietrza i bez przecinków.

W przyszłym roku syn pójdzie na uniwersytet. Za pieniądze z Europy.
Hiszpańscy przyjaciele prosili, żeby John wrócił do Europy, żeby nie zostawał w Afryce.
Oczywiście wróci, ale w przyszłości chętnie kursowałby co parę miesięcy tam i z powrotem, o ile starczy pieniędzy.

Prosi o jeszcze jeden jeszcze kieliszek czerwonego wina, tego hiszpańskiego. I o gęś z knedlami.
Pyta: „Jak się mówi ‘Thank you’ po niemiecku”. „Danke”.

Oficjalnie Niemcy przyjmują co roku około 60 000 imigrantów. „Uskarżająca się na niski wskaźnik urodzeń Europa potrzebuje ich pracy”, mówi Brunson McKinley, dyrektor generalny International Organisation for Migration w Genewie. Jonathan Stevenson z Międzynarodowego Instytutu Studiów Strategicznych w Londynie stwierdza: „Wyjściem byłoby stworzenie legalnych ścieżek i ułatwienie integracji”. Jeżeli Republika Federalna chce w dłuższej perspektywie utrzymać na stałym poziomie stosunek liczby ludności w wieku poprodukcyjnym do liczby ludności w wieku produkcyjnym, czyli tzw. wskaźnik obciążenia ekonomicznego, to powinna co roku wpuszczać do kraju 200 000 migrantów.

Do rzeczywistości ma się to nijak.
Tych, którzy wyruszają teraz w drogę, prowadzi rozpacz i marzenia, ale tylko nieliczni kiedykolwiek dotrą do Europy. Ci, którym się nie uda, wylądują w więzieniach lub w obozach, zachorują albo umrą. Poniosą porażkę, bo zabraknie im pieniędzy albo ktoś ich zdradzi, będą mieli pecha albo zmieni się sytuacja polityczna, o czym oni nie będą wiedzieć, bo właśnie przeprawiali się przez pustynię. Albo też, już niemal dotarłszy do celu, po przebyciu 5 000 km na lądzie, będą mieli jeszcze do pokonania 14 kilometrów przez Morze Śródziemne. I ponton zatonie. Nikt nawet nie dowie się, że kiedykolwiek tam byli. „Mamy do czynienia z exodusem nie do powstrzymania. Nie powstrzymają go niebezpieczeństwa podróży, ani przepisy, ani rządy ani też straż wybrzeża”, pisze „Newsweek”. „Afryka Północna nie jest tylko problemem Europy, ona jest problemem nadchodzących dziesięcioleci. Rzuca cień na przyszłość Europy.”

„Deportacje i wieści o zatopionych łodziach niczego nie zmienią”, mówi John Ampan. „Ludzie będą wyruszać w drogę, coraz dalej, coraz częściej. Mają tylko swoje krótkie, afrykańskie życie i nie wiedzą, co ich czeka w Europie. Oglądają telewizję, ale jakąż Europę tam widzą? Promienną, przyjazną, czekającą na nich z otwartymi ramionami. Słyszą historie o tych, którym się powiodło, historie pełne kłamstw i przechwałek. I idą, bo może widzą tylko tę jedyną szansę.”

Dopiero wczoraj John zadzwonił do żony i powiedział, że jedzie do domu. „Nie”, odparła Vida (wymawia się to: Wejda), „nie strój sobie z nas żartów, nie obiecuj czegoś takiego. Nic dzieciom nie powiem, nie chcę, żeby traciły czas łudząc się nadzieją na przyjazd ojca, który nigdy nie nastąpi.” John nie raz już zapowiadał powrót, ale albo nie miał odpowiednich dokumentów, albo brakowało pieniędzy, albo też zachorował, albo, albo… Alice, najmłodsza córka, coraz częściej milczała, gdy dzwonił – jeśli dystans jest za duży, zaczyna brakować słów.

Raz w tygodniu telefon, może minuta rozmowy, e-maile, 200 euro wysyłane co miesiąc z Europy do Akry. Tak wygląda życie rodzinne w wydaniu afrykańskim.

Jeśli chcemy zrozumieć specyfikę tej ucieczki, to trudno wymarzyć sobie lepszego towarzysza od Johna Ampana. On to wszystko przeżył. Od dziesięciu lat mieszka w Algeciras w Andaluzji i opiekuje się przybyszami z Maroka. Gotów jest udać się w podróż po raz drugi, zna osiem afrykańskich języków, a także angielski, hiszpański i francuski i – mamy nadzieję – będzie otwierał drzwi, które bez pomocy kogoś takiego jak on pozostałyby dla białych dziennikarzy zamknięte. Drzwi do świata przemytników i szmuglerów, drzwi do świata afrykańskich uchodźców.

John ląduje w Akrze, w jesienny poniedziałek o godz. 18.12 wraca po 14 latach do domu.
Jego córka Alice zna żyjącego w Europie ojca tylko z listów i rozmów telefonicznych, wie, że może chodzić do szkoły, bo on co miesiąc śle do Ghany pieniądze. Ojca nigdy nie widziała, nie dotknęła, nie ucałowała, nigdy się z ojcem nie bawiła.

A ten stoi na cle i musi zapłacić 50 dolarów za prawo wjazdu do kraju, który był jego ojczyzną. Dlaczego? Bo tak właśnie jest w Afryce Zachodniej, ja płacę, ty płacisz, nie ma przysługi ani usługi bez łapówki, szlaban nie podniesie się bez pieniędzy, nikt odpuści kontroli bagażu bez opłaty. John dobrze to zna i mimo wszystko jest na to wściekły. „To przecież mój kraj”, mówi, „dlaczego żądacie ode mnie pieniędzy w moim własnym kraju?”

Kobieta za szklaną szybą uśmiecha się. Biały reporter i biały fotograf mogą przejść, a John czeka i klnie. „Brak pieczątki wyjazdowej, kiedy wyjechałeś z Ghany? Płacisz tu i teraz i sobie idziesz, albo szukaj adwokata, wtedy potrwa to jakiś tydzień”, mówi kobieta. John płaci. Celniczka daje mu swój numer, będzie czekać na telefon, bo bardzo jej się spodobał. John podchodzi do taśmy bagażowej, bierze walizkę, nie uśmiecha się, idzie w kierunku wyjścia. Na plakacie reklamowym czytamy: „Germany 2006, przybywamy”. Chodzi o narodową reprezentację Ghany w piłce nożnej, podobno niecierpliwie oczekiwaną w Europie.

Przechodząc przez szklane drzwi lotniska w Akrze dotykamy ściany upału i duchoty, czujemy ciężar i wilgotność tropików.

Fragment książki „Afrykańska odyseja” Klausa Brinkbaumera, wydanej przez Czarne. Książka będzie w sprzedaży od 1 kwietnia.

 Dokument bez tytułu